Bywa tak, a dzieje się to z niezbyt zaskakującą systematycznością, że jak na scenie muzycznej pojawia się ktoś nietuzinkowy i ściąga na siebie uwagę śmietanki dziennikarskiej, to zachwytów w formie kapitalnych recenzji nie brakuje, lecz i co naturalne jakością kolejnych swych działań musi stawi czoła gigantycznym oczekiwaniom oraz eskalacji racjonalnej krytyki gdy już pierwsza fala entuzjazmu przejdzie, a do głosu dojdzie chłodna analiza. Z taką sytuacją mam przekonanie do czynienia mamy, gdy spojrzymy na reakcję fachowców na debiutancki długograj jeszcze wciąż nastoletniej Billie Eilish, która prawie dwa lata temu błysnęła zjawiskowym mini albumem. Tak jak mini było równo cholernie wysoko oceniane i nie brakowało huraoptymistycznych wizji, że oto mamy na popowej scenie dziewczynę o potencjale zdecydowanie ponad przeciętnym, tak obecnie gdy When We All Fall Asleep, Where Do We Go? kręci się już w milionach domów (łącząc pokolenia ;)) widzę iż spore grono recenzentów dystansuje się od tak zdecydowanego kreowania nowej popowej super gwiazdy. Faktem wydaje się bowiem, iż longplay studzi nieco nastroje, będąc propozycją pozbawioną jakiejkolwiek krzykliwości i szczególnie w drugiej części stanowiąc zatopiony w ascetycznej melancholii intymny soundtrack. Jednakże jednocześnie jest to materiał arcy dojrzały i mega hipnotyzujący którego niejedna wokalistka i niejeden producent będzie tandemowi siostra i brat zazdrościła/zazdrościł. Współpraca rodzeństwa przynosi na When We All Fall Asleep, Where Do We Go? kapitalną energię, której główne składowe to intrygujące kreowanie szerokiej i nieprzesadnie zagospodarowanej przestrzeni, świeże podejście do wykorzystania prostych i niezwykle chwytliwych bitów plus głęboka wrażliwości oraz wyobraźnia muzyczna. Finezyjnie zszyte z genialną umiejętnością interpretacji wokalnej, tym bardziej interesującej i zasługującej na pochwały że pozbawionej przecież walorów głosowych, które by Billie predestynowały do roli nowej Adele czy innej Amy Winehouse. To zupełnie inna liga, ta w której ostatnio błyszczy Bishop Briggs, a najbardziej od lat jej niekwestionowana królowa w osobie Lany Del Rey. Właśnie o Lanie mówi się dużo w kontekście Billie, uznając iż w dream popie tkwi fundament jej muzycznej twórczości - tylko jak Lana jest wyłącznie subtelnie rozmarzona, tak w Billie tkwi diabeł i chłopięcy urok. Bezpretensjonalna, kolorowa i zwariowana, z anty imagem, z którego niemal w stu procentach wytrąciła kobiecość wskakując w workowate ubranka. W głosie i sposobie jego modulacji ma jednak ta dziewczyna więcej magnetyzmu niż z tuzin seksownych gwiazdek w dekoltach. Prezentując urocze zdystansowanie do współczesnych szoł biznesowych tendencji, dysponując poczuciem humoru i wysokim ilorazem inteligencji, korzystając z niewątpliwie istotnego kreatywnego wsparcia brata oraz własnej wrażliwości jest na dobrej drodze do zbudowania kariery bez konieczności podpieraniem się trendami. Jest Billie na właściwej ścieżce i będę trzymał kciuki by jej talent rozwinął skrzydła - aby w przyszłości ambitnie kształtowała gusta, a nie wyłącznie zaspokajała potrzeby. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz