Nie było uzasadnionego powodu, abym ja świeżak w muzycznym uniwersum Ananasów swego czasu pośrednio deprecjonował wartość Magnolii i to tylko przez pryzmat braku w jej składzie Gavina Harrisona. Trzeba było naturalnie dać jej czas aby we właściwy sposób osadziła się w świadomości, dzięki czemu dziś napiszę o niej tylko i wyłącznie w kategoriach wychwalania jej walorów. Nawet gdy Dan Osborne nie jest Harrisonem, to brak charakterystycznego bębnienia tego drugiego nie powoduje, iż kompozycyjnie numery siadają, a ich wartość warsztatowa jest mniejsza. Kluczową zaletą Magnolii jest bowiem idealny balans pomiędzy doskonałą ambitną przebojowością, a lirycznością w formule uwypuklenia wyrazistych emocji. Numery są zwarte, chwytliwe i nie brakuje im bezpośredniego atutu sprowadzonego do nośnych refrenów, tudzież mocy pochodzącej z przesterowanych wioseł. Dynamiczne i poruszające melodie z naciskiem na wielowymiarowość wykorzystanych harmonii zastępują z powodzeniem typową rozbudowaną ponad granice zdrowego rozsądku nadętą progresję - nie odbierając tym samym kompozycjom artyzmu. W tym konglomeracie wielu inspiracji czuć zainteresowanie szeroko pojętą rockową alternatywą, rzecz jasna obowiązkową nowoczesną progresją, ale również tradycją/potrzebą ozdabiania gitarowych form nieprzeładowanymi orkiestracjami, czy indie rockową elektroniką. Z dzisiejszej perspektywy jest mi potwornie wstyd, iż zawartego w Magnolii potencjału swego czasu nie rozpoznałem - mam na swoje usprawiedliwienie tylko fakt, że Gavina jako instrumentalistę wielbię i co by nie zrobił i gdziekolwiek się nie pojawił, to dodaje swoim talentem bardzo wiele, a mnie ogranicza jak widać nieco trzeźwe spojrzenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz