Duże przede mną teraz
wyzwanie, sztuka wymagająca aby chociaż w bazowym wymiarze ukazać tło
autentycznych wydarzeń będących nie w pełni twardym fundamentem dla fabuły
obrazu Jonasa Åkerlunda. Kiedy to myśli niekoniecznie związanych z samym filmem mam zatrzęsienie, a
jego praktyczny wymiar analityczny spostrzegam jako tylko pozorowaną próbę na poziomie podstawowym. Jak
sam reżyser na starcie przekornie sugeruje scenariusz oparty został na
prawdzie, kłamstwach i tym co wydarzyło się naprawdę. Zatem zanim poddałem się
pokusie śmiertelnie poważnego rozdzierania szat, linczowania przez pryzmat
konsekwencji czy usprawiedliwiania ze względu na motywy, zacisnąłem pięści,
zagryzłem wargę i jednak bez poczucia większej straty wrzuciłem do kosza
zakładaną przed seansem koncepcję zaangażowanej, wnikliwej refleksji. Podchodzę poniżej do
tematu z dużym dystansem, zachowując oczywiście konieczną fundamentalną powagę,
jednak unikając zbytniego przejęcia, bowiem film Åkerlunda mimo, że warsztatowo
bardzo sprawnie zrealizowany, to emocjonalnie sprowadzony bardziej do
epatowania przemocą i eksponowania bezpośredniej brutalności w formule atrakcyjnego
dla nastoletniej publiczności kryminału, dodatkowo przemieszanego gatunkowo z
pełnym przemocy horrorem, niż oczekiwanej głębszej refleksji psychologicznej czy
kulturoznawczej. W sumie to nie dziwię się zbyt intensywnie przyjętej koncepcji, bowiem pomysł inspirowany pokusą uzyskania przekrojowego audytorium, sprowadzony kompozycyjnie do zaprezentowania w możliwie zrozumiałym dla szerszego przekroju publiczności stylu znanych nielicznym wydarzeń i sprzedania tej przecież wielopłaszczyznowej historii w postaci atrakcyjnego przedsięwzięcia filmowego, byłby w innej formie po prostu nieracjonalny jako działanie rynkowe. Niestety zarazem stał się cholernie łatwy do skrytykowania przez ekspertów w sensie otrzymania w efekcie końcowym strywializowanego jej charakteru. Tak właśnie wyglądało oczekiwanie na finał pracy Åkerlunda, kiedy
to produkcja z jednej strony wywoływała ciekawość, a z drugiej traktowana była
z góry jako nierzetelna, inaczej pozbawiona odpowiedniej podstawy merytorycznej,
a postacie związane z jej wymiarem rzeczywistym mocno się od niej dystansowały, a nawet odcinały.
Dreszcz ekscytacji podczas oczekiwania mieszał się z uzasadnionymi obawami blackmetalowej sceny i tylko ci fani kina, którzy nie byli w żaden sposób związani
emocjonalnie z podjętym tematem mogą dzisiaj uznać, iż film jest
naprawdę udany. Bowiem okazuje się obrazem, który opierając oś na autentycznych
wydarzeniach robi wrażenie opowiadania historii wymyślonej przez sadystycznego
scenarzystę, chcącego bezpośredniością scen i przeładowaniem wątków z
jednoczesnym ich spłyceniem wzbudzić szybkie tabloidowe zainteresowanie i
uniknąć zarazem szerszej refleksji z obawy o utratę tempa i mocy tkwiącej w
sensacyjnym ich charakterze. Dlatego też film ogląda się dobrze jako kino
mainstreamowe, nie niosące ze sobą przestojów i oznak znużenia, ale nie oferujące większej ambicji niż tylko ta śladowa, sprowadzona do ryzyka niezrozumienia idei. Kontekstów w rzeczywistych norweskich wypadkach z początku kat dziewięćdziesiątych jest mnóstwo, materiał do analizy socjologiczno-psychologicznej był więc obszerny,
a w filmowym wydaniu tej warstwy jest tyle co złożony w ofierze kot napłakał. Krótko podsumowując, nie ma co liczyć na monografię lub studium intelektualne, trzeba się nastawić na dobrze zmontowane, wizualnie więcej niż poprawne, mroczne i brutalne kino rozrywkowe. Wtedy istnieje szansa na zaspokojenie skonstruowanych oczekiwań.
P.S. Tutaj w
postscriptum mimo wszystko powinienem zrobić to co w pierwszym powyżej
zamieszczonym zdaniu sobie obiecałem i z czego w tekście głównym zrezygnowałem. Ale oszczędzę sobie dodatkowej pracy i tobie mój biedny czytelniku straty czasu
na zapoznawanie się z tym co jako człowiek obeznany już możesz wiedzieć, lub
film Jonasa Åkerlunda ci wystarczająco lub tylko pobieżnie uświadomił. Gdybyś jednak czuł większą
ciekawość, miał przekonanie że twoja orientacja nazbyt jeszcze uboga, a pociąg do
rozbudowania wiedzy spory, to odsyłam do (w postaci na co najmniej kilka dni) książki Michaela Moynihana i Didrika Søderlinda, lub (w wersji leniuszkowej) do tekstu Piotra
Kleszewskiego z 22 numeru periodyku muzycznego Noise Magazine. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz