Pierwsze moje spostrzeżenie
sprowadzone do przekonania, iż film z 1987 roku obejrzany w roku 2019, to jak
obejrzany w 1987 obraz z 1955. :) Zatem natychmiast uświadamiam sobie jaki
szmat czasu od premiery The Untouchables upłynął i w jak licznych okolicznościach
już go oglądałem - stąd jak mocno z tymi seansami emocjonalnie jest powiązany.
Bowiem jest to ten rodzaj klasyka, który był tak samo atrakcyjny dla
kilkunastolatka, potem młodzieńca już względnie dojrzałego, jak i obecnie dla człowieka
poniekąd już wiekowego. Nie dziwi więc, iż moja osobista więź emocjonalna z nim
jest szczególnie silna, a krytyczny zmysł w kwestii oceny znacznie osłabiony. Historia ujęcia Alfonso Capone’a, najpopularniejszego mafijnego gangstera okresu amerykańskiej prohibicji, przez
młodego nieopierzonego agenta federalnego, potraktowana jest według wymogów
kina hollywoodzkiego z rozrywkowym dystansem, lecz też niepozbawiona poważnego
wymiaru i kapitalnie, wręcz szkoleniowo wykorzystująca podatność widza na bezpośrednie bodźce emocjonalne. Pozwolę sobie w przypływie nostalgii zauważyć, że kiedyś to potrafili
genialnie żenić dramaturgię wydarzeń z czystą rozrywką i nawet, jeśli przez
wzgląd na płytko potraktowane fakty można mieć pretensje do zgodności "prawdy czasu i prawdy ekranu", to widz w kinie i tak przeżywał fantastyczną przygodę i wychodził z
seansu z poczuciem silnej identyfikacji z pozytywnymi jej bohaterami. Potrafił
to robić swego czasu doskonale Brian De Palma, a Nietykalni bezdyskusyjnie
stanowią obok okrutnie na serio nakręconych Ofiar Wojny i Człowieka z blizną
znakomity przykład kina, które było skazane na sukces, gdyż w tym konkretnym
przypadku właśnie miało aspiracje typowego blockbustera, czerpiącego pełnymi
garściami z klasycznej receptury kina gangsterskiego z lat trzydziestych i
czterdziestych. Są tutaj sceny brutalne, są też takie o wymiarze kultowym i
symbolicznym, a i słodyczy oraz subtelności w kilku momentach bez większej
przesady też doświadczamy. Wszystkie je łączy jeden wspólny mianownik wiążący
się ze skutecznym, autentycznie zaangażowanym ich odbiorem, będąc rzecz jasna świadomym,
że jest to rodzaj manipulacji emocjami z wykorzystaniem standardowych w branży
filmowej metod oddziaływania. Mimo to są one po pierwsze sprawnie zaaranżowane
artystycznie i warsztatowo, po drugie wyraziste i po trzecie idealnie wyważone,
aby nie wzbudzały poczucia natrętnego sterowania emocjami. Gwiazdorska obsada jadąca
niemal gremialnie na tzw. autopilocie nie przeszkadza w uzyskaniu doskonałego
efektu, a barwna paleta muzycznego wspomagania skomponowana przez wielkiego
Ennio Morricone potrafi w niejednym fragmencie uchwycić widza na totalnym zatopieniu w ramionach opowiadanej historii. I żeby nie było zbyt
idealistycznie i w oderwaniu od współczesnych trendów recenzenckim mało
krytycznie, dodam tylko, że dzisiaj największe dzieła przygotowuje się z większą
pieczołowitością i przywiązaniem do roli detali, ale z drugiej strony już w nie
tak mocno przemawiający do wyobraźni sposób. To jest właśnie ta przewaga ambitnego
kina współczesnego, ale tylko w jego wymiarze intelektualnym, gdyż akurat dzisiejsze przeboje kasowe nie
mają właściwie startu do tych ze złotej ery kina. Nawet jeśli akurat oblicze
Nietykalnych jest chwilami świadomie mocno przerysowane (bo trudno obecnie o
pełną powagę, gdy stróże prawa to niemal postacie z super mocami, a sceny z ich
udziałem traktowane są z przesadzoną atencją godną opery) to jako część mojego dzieciństwa i
dorastania nie podlegają racjonalnej krytyce (za co na wstępie przepraszałem :)). Tak jak nie czepiam się nigdy zjawiska jakim są przygody Indiany Jonesa, tak nie mam powodu by docinać takiej walce o sprawiedliwość w wykonaniu Eliota Nessa. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz