Ostatnimi
czasy najczęściej o muzyce Mustasch pisałem krytycznie, a jeśli już nie całkiem krytycznie to mało entuzjastycznie, z wyraźną nutą rozczarowania zawartą w tych moich na blogu forsowanych refleksjach. Wiązało się to z faktem, że to przede wszystkim bieżące albumy kapeli były
poddawane autopsji, a kierunek obrany po krążku z 2009-ego roku (notabene albumie już
wtedy nieco rozczarowującym i niezapowiadający dla mnie większej satysfakcji na
przyszłość), uważam za absolutnie w kontekście rozwoju formacji nietrafiony, a nawet
pisząc wprost odstawiający całkowicie na bocznicę ambicje pisania muzyki, a owszem energetycznej ale z walorami długotrwałej zdatności do spożycia -
mówiąc precyzyjnie takiej, która nie nudzi się po trzech, czterech odsłuchach.
Taką bowiem Szwedzi z powodzeniem grali od momentu debiutu (Above All 2002 rok)
do Latest Version of the Truth (2007), a szczyt ich fantastycznej formy
zdaje się z dzisiejszej perspektywy przypadać na okres 2003-2005, kiedy oto
powstały, będący tematem tej notki RatSafari i zaraz po nim równie
fantastyczny Powerhouse. Oczywiście to maksymalnie subiektywna ocena i jestem
się w stanie założyć o utratę dobrego gustu muzycznego, że skręt w stronę bardziej przystępnego rocka zapewnił
ekipie Ralfa Gyllenhammara (posiadacza kapitalnego wokalu, który szczególnie w powyżej wychwalanym
etapie można śmiało porównać do Iana Astbury'ego) na tyle spore grono fanów, że
mają dla kogo nagrywać, a studyjny ich żywot nie przypadkiem z powodzeniem trwa nadal. Ja
jednak twierdzę, że gdyby ścieżka prowadziła ich bardziej w kierunku stonera,
to ich nazwa obecnie znaczyłaby znacznie więcej niż znaczy. To akurat myślę, iż zmianie w najbliższej przyszłości nie ulegnie, a moja nadzieja do tej pory systematycznie i konsekwentnie
pryskała, kiedy z nowymi materiałami studyjnymi powracali. Nie zmieni to jednak
mojego gigantycznego przywiązania szczególnie do startowych produkcji z których
dziewiczy kontakt zaliczyłem właśnie pod koniec 2003-ego, tudzież na początku
2004-ego, kiedy kierowany intuicją na ich muzykę natrafiłem podczas
rytualnych odsłuchów co ciekawszych rekomendacji, odbywanych w wówczas jeszcze mocno
nastawionej na handel płytami kompaktowymi sieci Media Markt. Nie będę
ściemniał, że z dystansem przyjąłem muzykę Mustasch, bo prawdą jest, że
RatSafari "siekło" mnie konkretnie i zaraz po wyskrobaniu odpowiedniej kwoty na
zakup płytki, począłem poszukiwać debiutu, którego zdobycie okazało się na
polskim rynku niemal niemożliwe. Brak dystrybucji i kaplica - ściągasz z
zagranicy, albo kopiujesz jeśli ktoś ma. Innej drogi brak! To nie obecne czasy, kiedy wszystko
jest wszędzie, a rola internetu w dystrybucji i dostępności muzyki otwierająca możliwości.
Tym samym zanim (niestety żaden z kumpli nie miał) All Above poznałem jeszcze trochę wody w Warcie
upłynąć musiało. Raczyłem się więc póki co intensywnie tym, co miałem, a miałem kawał
doskonale skonstruowanego rączego rocka z własną osobowością, gdzie skojarzenia
z tuzami z przeszłości obijały się echem, ale w żadnym stopniu nie stanowiły wtórnego odgrzewania wczorajszych kotletów. :) Riffy kapitanie korzystają więc na RatSafari z rockowej
dynamiki i stonerowego feelingu. W dodatku moc w nich atletyczna, a linie
wokalne świetnie eksponują mocne strony głosu wokalisty - zarówno w wyrazistych
zwrotkach i chwytliwych refrenach. Aranżacje nie stawiają na szybkie
pozyskiwanie uwagi, a dawkują przyjemność z obcowania z dźwiękami o pochodzeniu
może nieodkrywczym, ale za to wspaniale kontemplującymi rozwijane z klasą
tematy. Co cholernie ważne płyta wciąga i szybko nie ma zamiaru odpuścić, a
długotrwałe do niej przywiązanie powodowane jest użyciem odpowiedniej formuły
kompozytorskiej, w której genialnie ożeniono melodyjność z dramaturgią.
Czego właśnie tak boleśnie brak we wstępie wspomnianym albumom nagranym w drugiej
dekadzie XXI wieku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz