Twórczość Cult of Luna okazała się w moim przypadku bombą z bardzo opóźnionym zapłonem i w dodatku jak na razie o mocno ograniczonym zasięgu - bo zaledwie do dwóch ostatnich krążków. Zainspirowany niegdyś do dziewiczych odsłuchów za sprawą Eternal Kingdom, mimo że w pewnym sensie zdołałem unieść zarówno ciężar jak i rozmiary wspomnianego wydawnictwa, dokonując przecież kilkukrotnie niemal sadystycznego gwałtu na moim ośrodku słuchu, to "suma sum" potwornie jednowymiarowa porcja dźwięków nie zdążyła zagnieździć się w mojej świadomości, jako materiał w całości zrozumiały i intensywnie motywujący do rozpoznania tak przeszłości, jak i obserwacji przyszłego rozwoju grupy. Dowodem na to drugie fakt, że kiedy po pięciu latach pojawił się Vertikal, to nawet nie pokusiłem się o sprawdzenie jak on smakuje. Mój błąd, mój bardzo wielki błąd! Stąd teraz wściekły na siebie, ze wstydem wypłacam sobie dla otrzeźwienia i wytężenia zmysłów symbolicznego plaskacza, co by na przyszłość być nieco bardziej uważny, w większym stopniu cierpliwy i ogólnie w kwestii oceny tego czego nie rozumiem zdecydowanie mniejszym ignorantem. ;) Szczęśliwie z mylnego przeświadczenia wybudził mnie A Dawn to Fear i jak to najczęściej bywa zbieg okoliczności nazywany przypadkiem, kiedy to wpadłem mechanicznie, raz na jedną z kompozycji z powyższego, dwa natychmiast po odsłuchu na liczne rekomendacje najnowszej roboty Szwedów. Idąc od dwóch, może już trzech miesięcy szlakiem rozpoznawania zarówno ubiegłorocznego albumu jak i właśnie Vertikal, mimo iż nadal staram się zgłębiać jego treść, nie będąc w dodatku jak zdążyłem nadmienić ekspertem w temacie całkiem już obfitej dyskografii grupy, ośmielę się korzystając z zaczerpniętej wiedzy, wraz z nabytą praktyką odsłuchową na poczet maksymalnie subiektywnego bloga, kilka krótkich zdań o albumie sprzed siedmiu lat skonstruować. Wieloletni admiratorzy talentu muzyków Cult of Luna (pozwolę sobie ich na potrzeby powstającego tekstu nazwać fanami), jednomyślnie donoszą, iż Vertikal nie był/nie jest przełomem na miarę gatunku, ale w mikrokosmosie grupy miał znaczenie doniosłe, bowiem dzięki niemu ekipa pochodząca z Umeå, po pierwsze znalazła swój własny charakter zrzucając krępującą etykietę dziecka Neurosis i biorąc pod uwagę wiek, brata bliźniaka Isis, jak i po wtóre wspięła się jakościowo na sam szczyt, gdzie dzięki Dawn of Fear nadal dumnie trwa. Nowe to było i na miarę ich historii bezprecedensowe otwarcie, konceptualnie oparte na kanwie Metropolis Fritza Langa, stąd szereg w necie obrazków bardziej lub mniej oficjalnie korzystających z dzieła jednego z najwybitniejszych niemieckich ekspresjonistów w rodzącym się wówczas kinie. Wyraźnie odświeżona formuła, lecz wciąż monolityczna orientacja nie przeszkadzała w zbudowaniu kapitalnej dramaturgii, bowiem punktów kulminacyjnych na drodze rozbudowanych kompozycji spora ilość, przez co opasła wymagająca muzyka, nie przeszkadza w odczuwaniu ustawicznego zainteresowania i przyjemności z obcowania z jej właściwościami. Hipnotyzujący transowy wymiar, posępny klimat i przygniatający do gleby ciężar urozmaicony został plemienną rytmiką i licznymi syntezatorowymi plamami, kojarzonymi wprost z ejtisową zimną falą. Obfita porcja rozkosznej hipnozy, której urok najdosadniej odczuwalny po zmroku, na mocno podkręconym potencjometrze w słuchawkach - podczas ucieczki przed tym co za mną, tym co przede mną, tym co tu i teraz, jest od kilkudziesięciu dni już ze mną na stałe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz