Taka sytuacja, że mi się przypomniało - coś zwarło, zaskoczyło i jest efekt. Kilka sesji odsłuchowych albumu który był ze mną względnie krótko, ale umościł sobie gdzieś w głębokiej pamięci gniazdko i trudna do zidentyfikowania sprężyna właśnie teraz z niej jego wyrzuciła - być może na bezwzględną pastwę napędzanej długoletnim doświadczeniem poszukiwania i rozwijania pasji muzycznej. :) Zabrzmiało może złowrogo i dla Moontower zamajaczyła jedynie krytyczną perspektywa oceny, ale nie tak szybko, na wszystkie tak i nie zaraz przyjdzie czas właściwy, a teraz jednak ogólna refleksja w przedmiocie na scenie metalowo-rockowej kogoś takiego jak Swanö Dan. Człowiek jest dla wtajemniczonych znany i z miejsca także fizycznie rozpoznawany (drwal czy rolnik - kreator, realizator), lecz ja kojarzę że nigdy nie wszedł w mojej świadomości na poziom meta, rozpychając się tam z takimi postaciami jak chociażby Mikael Akerfeldt, mimo iż w najbliższej zasięgu także projektów w jakich udzielał się rzeczony z powodzeniem orbitował. Chociażby w składzie Bloodbath, czyli swego czasu ekipie gwiazd pierwszego sortu hałasującej Szwecji, ale głównym jego zajęciem były trzy inne jego autorskie: Edge of Sanity, Pan.Thy.Monium i Nightigale. Pierwszym po szwedzku death metalowym, drugim awangardowy i trzecim, który w założeniu miał nawiązywać do progresywnej zarówno amerykańskiej, jak i brytyjskiej sceny. Ani pierwszy, ani drugi mnie nigdy na kolana nie rzucał i nie towarzyszy mi tym bardziej dzisiaj na co dzień, ale pewnie zbiorę się jak Pan da okazję i wystukam coś w ich temacie, obowiązkowo z przekąsem pośród banałów i schematów myślowo-warsztatowych, jakie na stówę po latach praktyki quasi recenzenckiej moje pisanie przeniknęły. Jednak to kiedyś (może?), a teraz późnym rankiem niedzielnym rozkminiam Moontower i słyszę to co już od początku na jego temat znakomicie wiedziałem, że solowy krążek (żyję w przekonaniu że jeden) Dana jest czymś w rodzaju zgrabnej hybrydy pasji death metalowej i progresywno rockowej, a kompozycje nie wychodząc zbytnio poza charakterystyczny szablon, potrafią tak nim samym skutecznie załatwić sobie sympatię moją, jak doprowadzić do wahania i finalnie przewartościowania mego niejako, w temacie ich wartości czysto muzycznej. Rzecz w tym że są one do siebie bardzo podobne korzystając przede wszystkim z narzędzi w postaci klawisza i riffu - melodyki i rytmicznych wątków, a spójny sznyt ich daje się od startu wychwycić, doprowadzając do sytuacji, iż on infekuje spojrzenie dosłownie i dopiero bardzo wnikliwa analiza pozwala dostrzec, że mnóstwo innych fajnych rozwiązań doświadczony przecież Swanö wkleja w konstrukcje numerów. Przez cały album wokalnie jednostajnie raczej warczy, zrazu tylko wchodząc w czyste zaśpiewy, lecz to absolutnie mi nie przeszkadza, szczególnie kiedy wokal potężny i wysunięty, to w praktyce jest wyłącznie tłem dla świetnej pracy instrumentalnej i znakomitego czucia dynamiki kompozycji. Ze składników prostych powstał krążek tak samo wyrazisty (ach ten syntezator), krążek melodyjny (ale nie tak by się ulało), krążek drapieżcy (jak ryknąć Dan wie), krążek osobny (jest w tym indywidualizm) i wreszcie krążek w którym całkiem sporo detali, za niby ścianą z oczywistości - wciąż się łapę na tym, że kiedyś nie spostrzegałem w nim tego najlepszego, tego gęstego i błyskotliwego. He he, chciałem krytycznie, ale okazało się ze wybitnie krytycznie nie potrafię, bo zwyczajnie Moontower mnie kręci - to niech się kręci. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz