Big Eyes, czyli znikoma zawartość Burtona w
Burtonie, która tylko na dobre samej produkcji wychodzi. Scenografia i kilka
charakterystycznych tricków, czy odjazdów made in Burton wplecionych, wizualnie łapa
„rozczochranego” widoczna, jednako w takiej ograniczonej dawce. To akurat bardziej klasyczne
kino, takie unikające szarży po linii jeźdźca, czy
chlastającego brzytwą. Wreszcie zamiast przyciągać uwagę jedynie wyszukanymi
stylizacjami, Burton także treścią zaciekawia. Opowiada autentyczną historię i
robi to z lekkością i dobrym smakiem. Nie popada w egzaltację czy z dramatycznych
zdarzeń nie tworzy pretensjonalnej szkółki niedzielnej. Z wyczuciem odsłania
psychologię postaci, prezentuje artystyczną subtelną duszę w kontrze do
egoistycznej, maluczkiej kłamliwej osobowości - takiego "geniusza promocji i sprzedaży". Poddaje
analizie role sztuki w pop kulturalnej rzeczywistości, zachęca do stawiania
granicy pomiędzy masowym, bo powielanym bezrefleksyjnie kiczem, a prawdziwą sztuką
pozbawioną banału. Gdzieś między wierszami daje też odpowiedź, czy świadomie
autokrytycznie sugeruje, po której stronie jego twórczość może by stawiana. Styl
jaki w kinie praktykuje to nic innego jak te twarze malowane przez Margaret Keane, każda
kolejna osadzona w formie bliźniaczej poprzedniczce, taka niby seryjna produkcja.
To jakby samokrytyka składana, chociaż to tylko i wyłącznie moje luźne
spostrzeżenie, być może zupełnie nietrafna teza. :) Wiem też, że bez Adams,
Waltza i całego świetnego drugiego planu takiego fajnego efektu by nie było. Ta
produkcja równie wiele zawdzięcza sprawnie opowiedzianej historii jak i
wybornemu aktorskiemu rzemiosłu. Amy Adams kolejny poziom na swojej
artystycznej ścieżce zaliczyła, pracując na opinię nowej Meryl Streep, a
Christopher Waltz swój specyficzny intensywny styl z powodzeniem osadził w
kolejnej konwencji. Podsumowując, bardzo mnie cieszy, że reżyser, który już
od wielu lat zatracał się w efektownej, aczkolwiek bez większej wartości
intelektualnej formule, takim klasycznym przeroście formy nad treścią, udowadnia tym przypadkiem, że nie tylko samą odjechaną wyobraźnią może uwagę przyciągać.
Wielkie oczy bardziej stawiają na przekaz, a wizualna uroda jest podrzędna
wobec treści. Większy udział konwencjonalnego kina, pozbawionego trzech ton
makijażu i fantazyjnych osobliwości, bez opamiętania wciskanych, to swoiste antidotum
na staczanie się w niebyt za pośrednictwem festynowej i odtwórczej metody.
Życzę sobie teraz, aby częściej wyobraźnia Tima Burtona w urokliwej plastycznej oprawie, wspierała ciekawe, dojrzałe historie, niżby jedynie sama w sobie była istotą jego filmów/obrazów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz