Interstellar, czyli niezwykle ambitny projekt Christophera
Nolana, który ogromnym rozmachem i filozoficznym zacięciem przykuwa uwagę przez
niemal trzy godziny, by już po wszystkim pozostawić jednak pewien niedosyt. Moje
odczucia są mieszane, bo te mędrkujące zapędy to filozofia dość banalna, która
tylko pozornie przez użycie wielokrotnych zapętleń skomplikowaną może się wydawać.
Wartość obrazu nie zawsze musi być pochodną nad wyraz intelektualnego
konspektu. Ona może w bezpośrednio odsłoniętej prostocie większe wrażenie robić
i mieć przez to dużo silniejsze sugestywne oddziaływanie. To mnie niestety w
najnowszym filmie Nolana drażni, że pospolite bajdurzenie próbuje się ubrać w
nadintelektualną, przekombinowaną formę. Jak ktoś się podczas seansu w tych
zakrętasach pogubi, to może uzna, że treść tak wymagająca, że jego umysł nie
jest w stanie zadaniu ogarnięcia tematu podołać. Pomijam w krytycznym
osądzie rzecz jasna szereg skrótów i typowo technicznych uproszczeń, bo ich
rozwinięcie w fabule skończyłoby się nakręceniem mini serialu, a nie kinowej
superprodukcji. Nie zmienia to jednak faktu, że w ostatnich latach w tych
ramach gatunkowych trudno dla Interstellar o konkurencje, pamiętając oczywiście
doskonale, że było niedawno coś takiego jak Grawitacja ze stękającą Bullock,
czy absolutnie megalomański Prometeusz. Z pewnością jedną kwestię twórcy tego "megahitu" udowodnili -
czas jest względny! Te trzy godziny z Interstellar to chwila w porównaniu z jedynie 120-to minutowymi zakalcami, których hurtowe ilości z każdej strony atakują. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz