piątek, 6 lutego 2015

Birdman (2014) - Alejandro González Iñárritu




Yes, yes, yes! Tak powinienem zainspirowany marionetkowym pajacem sprzed lat zakrzyknąć w kontekście radości, jaką najnowszy obraz Iñárritu we mnie wzbudził. Czekałem na Birdmana z ogromną niecierpliwością, a oczekiwania z każdą chwilą rosły sięgając tuż przed seansem niemal zenitu. I jak nieczęsto się zdarza rzeczywistość dorównała moim wyobrażeniom, a wykonana robota nie tylko usatysfakcjonowała - ona zachwyt wzbudziła. Chciałbym teraz w przypływie entuzjazmu o wszelkich wybornych detalach, jakie skrzą się feerią wielobarwną napisać, chwalić tych wszystkich, którzy na ten fenomen zapracowali, analizować psychologiczną przenikliwość, smakować wizualną maestrię, docenić eksperymentalne zapędy czy też artystyczną odwagę. Zwrócić uwagę na oryginalne potraktowanie muzycznej faktury do surowego, nieco dysharmonicznego łomotu perkusji  niemal w całości sprowadzonej. Kadzić autorowi zdjęć, który podążając płynnie za postaciami, w długich ujęciach, wirujących sekwencjach oddał dynamikę toczących się wydarzeń. Brawa rzęsiste zadedykować autorowi wielowątkowego scenariusza i przed aktorskim majestatem pierwszego i drugiego planu przyklęknąć. Cytować wprost inteligentne dialogi, pouczać wszystkich wokół aforyzmami czy promować błyskotliwą treść intelektualnych rozważań. Mam też świadomość, że całkowite odkrycie bogactwa, jakie Iñárritu w tych dwóch godzinach zamieścił dopiero po kilku seansach możliwe. Pokora wobec tego dzieła odbiera mi jednak odwagę, by za pomocą koślawych analiz próbować sugerować interpretacje, czy spłycać znaczenia, bo może nie wszystko jeszcze wychwyciłem, drobniutkich niuansów się nie dopatrzyłem. Nie ukrywam ekscytacji, jestem pod ogromnym wrażeniem, bo Birdman to koncertowy przykład pełnego pasji, żywiołowego aktorstwa, wizualnej maestrii w dynamicznych ujęciach zawartej, surowej, lecz nader sugestywnej dźwiękowej oprawy oraz błyskotliwie oddanej inteligentnej i pełnej emocji fabuły. To zwyczajnie coś niezwyczajnego! Oglądać i smakować, bo to obraz co do historii kinematografii z impetem przejdzie, lustro branży przed maski podsunie, dyskutowany w towarzystwie będzie i znów karierę Michaela Keatona napędzi. Nie chcecie pewnie tego przeoczyć.

P.S. Swoiste ADHD powyższego tekstu usprawiedliwiam charakterem opisywanego obrazu. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj