piątek, 20 lutego 2015

Gone Girl / Zaginiona dziewczyna (2014) - David Fincher




Spory szum wokół najnowszej produkcji Davida Finchera został rozkręcony, innymi słowy ciężko było napotkać osobę, która by Zaginionej dziewczyny nie widziała, lub też w najbliższym czasie seansu nie planowała. Taki naprowadzany marketingowo na masę hicior, czy naprawdę wartościowe kino - takie pytanie sobie zadawałem, przekonując się jednocześnie, że takiej klasy reżyser nie mógłby kitu wciskać. Takie moje nastawienie przed, pytanie jakie wrażenia po. To od startu wciągająca i świetnie zagrana produkcja. Rosamund Pike rządzi! Intrygująca zagadka, precyzyjnie skrojona intryga, która w miarę rozwoju wiele odcieni przybiera. Zapowiada się jako klasyczny dramat/kryminał, a kończy pod postacią psychologicznego thrillera, opartego o liczne zapętlenia, twistami nazywane. Faktycznie jest bogato pod względem akcji i wątków, ale tym kluczowym na którym tutaj szczególnie się skupię jest medialny cyrk, jaki wokół zniknięcia Pani Dunne zostaje rozpętany, z całą masą osobliwych postaci, czerpiących korzyści na różne cyniczne sposoby. Ważne są egoistyczne pobudki zakamuflowane pod fałszywym wizerunkowym altruizmem - empatia umiera, niech PR króluje. Wnioski są oczywiste, gdy obraz pokazuje w jaki sposób media kreują rzeczywistość, przekształcają w zależności od potrzeb, przekręcają fakty w pogoni za oglądalnością, manipulują opinią publiczną zarzucając pozorami, zaszczuwają ofiary niczym zwierzynę łowną i bezrefleksyjnie z premedytacją nakręcają agresję. Karmią najniższe instynkty, ale i same stają się ich ofiarami, obnażając podświadomie dla sławy prostackie mechanizmy wyciągania wniosków. Te wszystkie „mądre” dziennikarskie czy pseudo eksperckie głowy. to pospolici aroganccy ignoranci intensywnie przypudrowani, wbici w markowe garsonki i garnitury. Niestety nadeszły czasy w których by udowodnić prawdę, należy odgrywać starannie wyreżyserowaną rolę. Prawda sama nie jest w stanie się obronić, gdy złudzenia decydują. Ludzie wnioskują na podstawie stereotypowych powiązań, okoliczności czy konteksty marginalnie traktując. Od "wielkiego dzwonu" potrafią czytać między wierszami, a to współcześnie umiejętność kluczowa, gdy sytuacje często nie mają podwójnego, a co najmniej potrójne dna. Fincher umiejętnie mną jako widzem kręcił, dawał poszlaki, w ślepe uliczki rozmyślnie wprowadzał, niemal cały czas na widowiskowy sposób zaskakiwał, w klinczu trudno przewidywalnego rozwoju scenariusza utrzymywał. Czułem, że proste rozwiązania nie mają tu racji bytu, z irytacją nieco dostrzegałem fabułę naciąganą, jednak pozwalałem sobie przymknąć oczy na te hollywoodzkie grzechy. To finalnie nie jest wyjątkowe dzieło, tylko bardzo chytrze pod względem określenia celu i z doświadczeniem wykorzystania potencjału warsztatowego wykreowany produkt. Zbudowany z wielobarwnych prefabrykatów o różnorodnej fakturze, precyzyjnie spasowanych i co istotne tworzących mechanizm silnie oddziałujący na różnej kategorii widza. To zarówno komercyjny przebój dla masowej publiki jak i głęboka intelektualnie publicystyczna rozprawa adresowana do tych, którzy coś więcej ponad zwykłą rozrywkę w kinie preferują. Tak to widzę. Ona oparta na bystrych spostrzeżeniach i równolegle zaspokajająca potrzeby tłuszczy. Przebiegle to sobie stary wyga wykalkulował.

P.S. Na marginesie, który jednak ma znaczenie, ja nadal Bena Afflecka jako aktora tak w pełni nie jestem w stanie przetrawić. To odczucia bliźniacze tym które perspektywę odbioru Denzela Washingtona, czy Roberta Downeya Jr. mi narzucają. Ci goście nie są źli w tym fachu, mają role w których są kapitalni, ale z pewnością brakuje im uniwersalności - jadą na "autopilocie" bez względu na kreowaną postać. Szkoda. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj