Edward Zwick to specjalista od
wypasionych, widowiskowych spektakli - takich obrazów co rozmach producencki
udanie z wartościowym przesłaniem łączą. Ta sztuka wielokrotnie mu się udawała,
dla mnie jednak szczyt dwukrotnie osiągał - konkretnie w przypadku Wichrów namiętności i
właśnie Ostatniego samuraja. Nie byłem w stanie się oprzeć urokowi tej
opowieści kiedy premiera następowała i nie jestem kiedy od niej ponad dekada
minęła, a ja co najmniej kilka seansów odbyłem. Zwyczajnie ma ona w sobie pewien
magnetyzm, który w prosty i bezpośredni sposób mnie hipnotyzuje. Pozbawia ambitniejszych intelektualnie
potrzeb czarując rozpasanym widowiskiem i choć wiem, że to taki banał w formę spektakularną ubrany, to jednak porywa wzruszając z
automatu jak założył sobie reżyser. To typowo z amerykańską patetyczną
manierą kino skrojone, z egzotyką przez pryzmat jankeskiego spojrzenia ukazaną,
ale z tak efektywnie-efektownym klimatem, techniczno-warsztatową perfekcją, że
dech w piersiach zapiera i każe ogromne uznanie wyrazić. Innymi słowy to
wspaniałe widowisko dla oczu i wzruszająca porcja emocji dla ducha. Romantyczna opowieść o
honorze i tradycji, pokorze, szacunku i poświęceniu, czyli wartościach
współcześnie w naturze całkowicie wymarłych lub na potrzeby budowania medialnego
wizerunku jedynie wskrzeszanych, co przykre cynicznie instrumentalnie traktowanych. Jaki
dla mnie wniosek, jaka prawda o mnie z tej lekcji wypływa - że wrażliwy ze mnie
osobnik i jak reżyser kontrastowy schemat proponuje to ja naturalnie po
stronie dobra staje i z nim identyfikuje. To o mnie dobrze świadczy. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz