niedziela, 19 lipca 2015

Susanne Sundfør - Ten Love Songs (2015)




Czasem po obrzeżach mniej interesujących mnie dźwięków szperam i często odnajduje wśród artystów umownie pisząc stylistycznie pop uprawiających perełki, których zignorowanie byłoby błędem przez pryzmat rozwijania szerokich zainteresowań i kształtowania wrażliwości. Tym tropem w końcu, za pośrednictwem dziesięciu piosenek miłosnych, pierwszy kontakt z muzyką Susanne Sundfør zaliczyłem. Znałem nazwisko, bo często w kontekście ciekawych zjawisk w muzyce się pojawiało, jednak dopiero pochodzenie skandynawskie i uparte wrzucanie na ścianę facebookową przez pewnego redaktora muzycznego jej numerów, w końcu zdopingowało mnie do zapoznania się ze światem dźwięków jaki kreuje. To z pewnością wartościowy kasus na scenie i pewien ewenement - bo kiedy własne poszukiwania i inspiracje artystyczne jednocześnie na braku granic i docieraniu do esencji się opiera, to nawet ja penetrując niszę zupełnie mnie współcześnie nie interesujące, mogę jako zwolennik gitarowego brzmienia bez użycia wioseł skutecznie zostać oczarowanym. Susanne (pozwolę sobie po imieniu :)) stosując proste aranżacyjnie zabiegi, lecz kierując się bez wątpienia ogromną intuicją i muzyczną wrażliwością stopiła w jedną czarującą postać synth czy elektro pop (jak go zwał tak zwał ;)) charakteryzujący się sterylnym brzmieniem automatu udającego instrumenty perkusyjne, ascetyczne formy czy plamy rozpływające się w tle z symfonią absolutnie poprzez ograniczone instrumentarium wrażenia żenującego nie robiącą. Na zmianę przeplatanie dynamicznych, niemalże słonecznych akcentów (ma ta muzyka w sobie ogromne ciepło pomimo nowofalowych inspiracji) z pełnymi zadumy i refleksji partiami fortepianu, smyczków (nie wiem czy żywych) i elektronicznego ambientu daje efekt szerokiego spojrzenia na dźwiękową fakturę i odczucia jednowymiarowości oszczędza. To niezwykle udane, choć nie bezpośrednie nawiązanie do pewnego sprzed lat norweskiego giganta, który w latach osiemdziesiątych zatrząsł muzyką popularną na całym świecie. Zwali się Panowie a-ha i swój legendarny status na podobnym spostrzeganiu dźwięków oparli. Susanne na Ten Love Song na tego rodzaju szkielecie własną wizję ambitnego popu zbudowała, dodając rzecz jasna walor dodatkowy jakim głos którym dysponuje. W moim odczuciu (bo takie skojarzenia kiedy słyszę partie przez nią śpiewane w mojej świadomości się budzą) to wibracje zbieżne przede wszystkim z barwą Anneke Van Giersbergen, Lany Del Rey ale i po części ikon takich jak Kate Bush i Enya. Proszę o wybaczenie jeśli ograniczona ma wiedza większej ilości alternatywnych głosów tutaj nie podpowiada - bo ja przecież ekspertem od damskiego wokalu nie jestem. :) Sporadycznie płci pięknej tonacja mnie przekonuje, stąd i z pasją nie śledzę tego terytorium. Jak widać jednak tym razem ciekawość, a może to intuicja mnie nie zawiodły, dzięki czemu z niekłamaną rozkoszą odkrywam najnowszy album Susanne Sundfør i delektuje się odcieniami dźwięków tak odległymi od mych fundamentalnych zainteresowań. 

P.S. Tekst spisany bez jakiejkolwiek znajomości materiału z poprzednich krążków Panny Zuzanny - już spieszę nadrobić to przeoczenie. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj