Jest rok 2016, niemal już połowa, a ja piszę te
kilka zdań w zupełnie od niedawna nowych okolicznościach dla AC/DC. Grupa,
która zdecydowaną większość kariery przetrwała w żelaznym składzie z
niewielkimi roszadami na pozycji pałkera oraz tą najistotniejszą zmianą
frontmana, teraz rozsypuje się na moich oczach niczym domek z kart. Tracą
Panowie zdrowie, jeden po drugim i siłą rzeczy (to nieuniknione) zejść muszą ze sceny. Na
początek Malcolm, teraz Brian Johnson i pytanie kto następny? Kapela podtrzymywana w sposób nieco kontrowersyjny w koncertowym rytmie za sprawą angażu (rany
boskie) statycznego, bo z uszkodzonym kulosem Axla Rosa nie poddaje się jednak
i jak donoszą ci, co mieli okazję ich w tym zestawieni na żywo zobaczyć (osz
cholera) dają radę. Nie widziałem i zapewne już nie zobaczę ich z Axlem
(dobrze/niedobrze – cholera wie), więc powstrzymam się od grubej spekulacji w
kwestii ocennej, pozwolę sobie tylko na jedną kąśliwą uwagę. Mianowicie jak
pomyślę, że dziadek w krótkich spodenkach hasający po scenie doładowany słuszną
porcją tlenu aby uratować trasę (opcja pierwsza, dla kasy, opcja druga, dla
uciechy fanów – właściwą odpowiedź proszę sobie indywidualnie zakreślić)
angażuje gwiazdora z poważnymi zaburzeniami osobowości, to automatycznie mój
niepokój zostaje wzbudzony. Trzeba wiedzieć (pozwolę sobie na brawurowy cytat)
„kiedy ze sceny zejść niepokonanym”, by na drwiny się nie narażać i nie
ryzykować utraty opinii koncertowego tornada, które jak sam byłem świadkiem w
2010 roku zmiata ze sceny wszystko! Chce wierzyć, że pomimo tak dużych
problemów ten rock’n’rollowy pociąg przejeżdża z impetem pozostawiając za sobą
charakterystyczny zapach spalin. To pewne – to już koniec, tylko odwleczony
nieco w czasie. Żegnaj legendo i proszę odejdź z klasą, niech Angusowi nie
przyjdzie do głowy pomysł by nagrywać kolejny album, tym bardziej z zastępstwem
wokalnym. Ja zamiast wymuszonych działań studyjnych zdecydowanie wole zapuścić
sobie klasyki i co ciekawe coraz częściej te z epoki Bona Scotta. Gdzieś
następuje we mnie pewna przemiana i jak uwielbiam kołyszące bluesy ze
środkowej fazy Johnsona to teraz z atencją zarzucam longi z lat
siedemdziesiątych, a wśród nich co jasne Highway to Hell. Te drapieżne rockery,
bez wyjątku kipią potężną energią rozsadzającą głośniki i podgrzewającą krew w
żyłach to najwyższej temperatury. Bo to płyta przepełniona testosteronem,
napompowana adrenaliną, gdzie czuć gorący temperament Australijskich rockmanów.
Nie ma na Higway to Hell jakichkolwiek wypełniaczy, brak nawet chwilowych
przestojów (Night Prowler to żadna ballada - rzekłem :)) – jest gorrrąco, jest krew, pot ale nie ma
łez. Bo prawdziwi mężczyźni nie łkają (ewentualnie tylko wypluwają z siebie
gorycz). Korzystają z życia pełnymi garściami chwytając we własne łapska
kobiece wdzięki, idąc przez życie z uśmiechem na gębie, arogancko zdobywając
poklask i uznanie. W towarzystwie brylują, sypią żartem, czarują, rozsiewają
feromony, są samcami, nie ciotami. Czasem schodzą do piekła, lecz tylko by
pobudzić w sobie determinację, strzelają płomieniami miłości, kochają na całego
i tego samego oczekują od swych niewiast. Bawią się setnie i kurwa niestety
kończą swój żywot zbyt wcześnie. Pozdrowienia dla króla życia, ukłony dla wiecznego Bona Scotta!
P.S. Mężczyźni też nie przepraszają, tylko informują jak czują, że trzeba. Zatem by była jasność, nie jestem homofobem, żadnym też seksistą – to tylko Highway to Hell mi tak robi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz