Na otwarcie śpiew ptaków i Bird Song atakujący
pulsującą energią sekcji rytmicznej, kapitalnie podkręcający napięcie, by co
chwila rozpuszczać jej moc w plastycznym zwolnieniu. Dalej rozpędzony Rape
this Day, a po nim funkujący You Can’t Win z subtelnym wykorzystaniem Pattonowych
elektronicznych gadżetów, zakończony z zaskoczenia odjazdem w prostotę kilku
pojedynczych dźwięków. I będę wyliczał dalej, choć żadne słowa nie oddadzą
tego, co w tych kompozycjach z pasją zawarte. Podejmę próbę zaintrygowania może
kilku przypadkowych czytelników, którzy akurat z pobocznym projektem wokalisty
Faith No More nie zaznajomieni. Jeśli zrobię to od strony literackiej
nieudolnie, wyraźnie chaotycznie z góry przepraszam i z pokorą spuszczę głowę, jeśli krytyka na mnie
spadnie. ;) Zatem by nie przedłużać i w fałszywej skromności czy względnie
żałosnej kokieterii nie utonąć, czwarty numer z kolei to Mayday, dysharmoniczny eksperyment z wiercącą dziurę we łbie gitarą i ekstremą wokalną przeplataną
szeptem. Rogut natomiast jawi się jako numer pozornie poskładany z
nieprzystających do siebie fragmentów w efekcie tworzących intrygującą mozaikę,
coś na kształt kolażu. Gdy on wybrzmi przychodzi czas na mojego prywatnego
faworyta w postaci kompozycji zatytułowanej Captain Midnight. Jej największy
walor, który uznanie wzbudził zamknięty w pełnej dramaturgii epickiej konstrukcji opartej w przeważającym stopniu na elektronice. I
jeśli o tych ulubionych utworach pisać to Harelip równie ekscytujący tyle,
że za sprawą transowej swingującej psychodelii, When the Stars Begin to Fall, z wykrzyknikiem akcentowaną ekwilibrystyką wokalną i absolutnie zjawiskowy, czerpiący inspirację z
estetyki estradowej, zaśpiewany jak doczytałem po hiszpańsku
Desastre Natural. Krążek zamyka frapujący łącznik Harlem Clowns przechodzący w numer finałowy będący w sporej części za sprawą linii wokalnej (takie skojarzenie) dziwaczną kołysanką paradoksalnie podstępnie
wyrywająca ze snu kakofonicznymi trzaskami miast subtelnie wyciszać. Reasumując, na Mit Gas doświadczam szerokiego przekroju nastrojów i klimatów
– od typowych (oczywiście jak na standardy Tomahawk) rockerów, przez
nastrojowe, pełne zwiewności i przestrzeni struktury, a na szalonych
eksperymentach kończąc. Wszystko intensywnie podlane wszelakimi odgłosami generowanymi przez imponujący zestaw obsługiwany przez maestro Pattona. Podkreślę
jeszcze by zadość się stało zasługom szefa tego ansamblu, iż nie byłoby tak genialnego efektu bez porywającego interpretatorskiego talentu Mike’a Pattona, który jako jedyny spośród dla wtajemniczonych w rockową awangardę kultowych nazwisk (Denison, Rutmanis i Stanier) konstytuujących Tomahawk daje upust własnej indywidualności. Reszta podporządkowana jest grze zespołowej, a efektem tej współpracy spójny eklektyzm – który jak wiadomo wyjątkowo trudny do uzyskania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz