Nie ma po co na głębokie filozofowanie się silić,
bo nie napiszę już praktycznie nic nowego, kiedy w przeciągu krótkiego czasu
kolejny tekst o Rival Sons powstaje, a sama muzyka niewiele od wypracowanego,
charakterystycznego stylu grupy się różni. Może i pewne niuanse świadczące, że
jednak w miejscu nie stoją na Hollow Bones da się wychwycić, jednak ich kaliber
dość mały by mogły wpływać znacząco na całościowy charakter tworzonych
dźwięków. To kolejny kapitalny (nazwę go odważnie klasycznym) materiał Amerykanów
będący dowodem potwierdzającym ich nieprzeciętną klasę i zajmowane od lat kilku
czołowe miejsce na retro rockowej scenie. Synteza wielkiego talentu wokalnego
Jaya Buchanana, jego kluczowej muzycznej wyobraźni oraz instrumentalnej
biegłości i kompozytorskiego polotu jego towarzyszy, która z prostych
środków potrafi aranżacyjne perły wydobyć. Hollow Bones to zarówno rockowe
petardy, widowiskowe bluesowe improwizacje, nostalgiczne ballady z płaczliwą
gitarą, jak i akurat tutaj w większej ilości ekstatyczne duchowe przeżycia
bazujące na natchnionych wycieczkach w stronę gospel. Gdybym był wierzący to z
pewnością podrygiwałbym w uniesieniu dziękując Bogu za tych czterech
fantastycznych artystów zza oceanu. Mimo braku we mnie tego rodzaju wiary, gdy
słucham przykładowo drugiej części utworu tytułowego bioderka me pląsają
rytmicznie, ręce ku niebiosom się wznoszą, a braki wokalne stają się nieistotne
w momencie, gdy potrzeba nieskrepowanej werbalnej ekspresji silniejsza od
samokontroli. :) Jedyny problem, i to taki, który problemem gdy innych
większych szczęśliwie brakuje, to długość krążka oscylująca w granicach
czterdziestu minut. Brakuje więc jednego bardziej rozbudowanego numeru, który
to by dopełnił całość i zamknął materiał w idealnym czasie. Po dziewięciu
kawałkach apetyt nie do końca jest zaspokojony, potrzeba pozostania w świecie
Rival Sons wciąż silna, obcowanie z dialogiem wokalu z wiosłem konieczne. Stąd
też bardzo rzadko na jednym odsłuch Hollow Bones się kończy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz