Mierzy się Agnieszka Holland w Kopii
mistrza z dwiema legendami równocześnie. Z tą przede wszystkim genialnego kompozytora
i gdzieś w tle z tą mistrza sztuki filmowej. Jestem pewien, że nie tylko mnie trudno
przejść obok tego obrazu nie dopuszczając do głosu skojarzeń z Amadeuszem Miloša Formana. Z widowiskiem może przeładowanym stylistycznie i czasowo
rozbujanym w sposób nieuzasadniony, ale w kinowym kanonie uznanym za dzieło
wybitne, przez ten fakt stając się z miejsca wzorem do którego wszystko po
nim, w podobnej tematyce jest porównywane. W moim subiektywnym przekonaniu,
mimo iż dzieło Formana cenię, to jednak widzę w nim kilka znaczących wad o których
nie omieszkałem gdzieś wcześniej na tych wirtualnych kartach napisać. Natomiast obraz Holland będąc skromniejszym i bardziej
kameralnym, nie tak rozpasanym jego odpowiednikiem, zawiera wszystko to co w
grubo ponad dwóch godzinach Forman zawrzeć potrzebował. Myślę tu o idealnym
powiązaniu warstwy dźwiękowej z treścią wizualną i merytoryczną. Mistrzowskiego uchwycenia
okiem kamery podniecenia podczas publicznego wykonania dzieła, dostarczeniu
pełnej palety piętrzących się emocji oraz zbudowaniu przenikliwego portretu
psychologicznego człowieka natchnionego bezmiernym talentem i naznaczonego duchowym
cierpieniem. Pogrążonego w szaleństwie i opętanego pasją – obsesją graniczącą z
obłąkaniem. Dodatkowo wyraźnym wyartykułowaniem istotnego znaczenia środowiska
i otoczenia w jakim funkcjonowali. W przypadku Kopii mistrza skonfrontowaniu
postaci fikcyjnej z historyczną, powiązaniu wątków biograficznych z wyobraźnią scenarzysty
i błyskotliwej, niejednoznacznej spekulacji na temat relacji uczeń-mistrz. I
tak jak Forman osiągnął te ambitne cele tworząc niemal trzygodzinnego kolosa,
tak Holland dokonała tego w formie bardziej zwartej, lecz nieograbionej
zasadniczo z widowiskowości i kostiumowego przepychu. Postawiła na kameralność
nie mitrężąc czasu na irytującą megalomanię. To niby to samo, ale tak wyraźnie
inaczej - nie mam jednak jednoznacznego zdania czy lepiej.
P.S. Od kilku lat próbuję stworzyć
osobiste archiwum przeżyć i refleksji powiązanych z obrazem i dźwiękiem. W
okrojonej formie kilku zdaniowych quasi esejów, czy to suchych równoważników zdań,
lecz o znacznych właściwościach pamiętniczka. :) Określających miejsce w jakim mentalnie
się znajdowałem i zakres emocji jakim w kontakcie z filmem i muzyka byłem poddawany.
Czasochłonny to proces ingerujący w życie osobiste i wystawiający wnętrze na widok
publiczny (minusy), lecz od strony praktycznej przede wszystkim
pozwalający w każdym kolejnym kroku otwierać się na nowe kulturalne doświadczenia
oraz wzbogacać własną wiedzę (plusy). Jak klasyk mawiał, wiem że nic nie wiem,
albo przynajmniej moja znajomość materii poddawanej analizie na blogu jest wciąż względnie uboga. Uświadamiam sobie z bólem i satysfakcją jednocześnie, że wór kultury nawet
ograniczony do dwóch muz jest tak przepastny, iż przejrzenie jego zawartości nie będzie
możliwe. Teraźniejszość na bieżąco przynosi materiał, a przeszłość ukrywa
przede mną jeszcze niezmierzone pokłady tego artystycznego dobra. Piszę o tym
zainspirowany dwoma równoległymi wydarzeniami. Po pierwsze częściową lekturą
Historii polskiego kina pióra Tadeusza Lubelskiego oraz dostrzeżeniem, iż
pierwsza dama polskiego kina w spisie treści u mnie dopiero za sprawą tegorocznego Pokotu zaistniała. Zaniedbanie moje w rodzimej klasyce kolosalne, zamknę się zatem teraz na świat zewnętrzny i
dziwaczejąc wprost proporcjonalnie do czasu przebywania w izolacji obejrzę
wszystko to, co przez stulecie wielcy kreatorzy kina polskiego potomnym zostawili. Obsesja przybiera różne formy i kształty, wciska się do
głowy wartościowy ferment w niej czyniąc i niestety wokół w świecie realnym
niezłego bałaganu dokonując. Ważąc jednak aptekarsko za i przeciw takiego
aktu autodestrukcji nie popełnię, dalej funkcjonując pomiędzy rzeczywistością tu i
teraz, a tam gdzie mnie kino i jeszcze muzyczna pasja poniesie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz