Zgadzam się, zaprzeczał nie będę, że
to nie ten sam kaliber co ikoniczne dzieła mistrza Scorsese. Tutaj zapewne
nieco brakuje tego ciężaru gatunkowego jakim błyszczały późniejsze, dziś już kultowe
Goodfellas, Casino jak i te odrobinę wcześniejsze Taxi Driver czy Raging Bull. W
miejsce jednak permanentnego napięcia i cholernie pociągającej widowiskowej brutalności
jest kawał sympatycznej i zaskarbiającej sobie uznanie lekkości w scenariuszu
oraz trochę zabawy z obrazem - dozowania wypieszczonych i jak na owe czasy nowatorskich poniekąd ujęć. Jednak główną zaletą The Color of Money są dwie kreacje
aktorskie – starego wyjadacza, już wtedy weterana z ogromnym dorobkiem
artystycznym i młodego wilczka z czarującą aparycją. Pomiędzy nimi tutaj na
ekranie rywalizacja pasjonująca, ta aktorska w sensie warsztatowym i przede wszystkim
mentalna wynikająca z odgrywanych ról temperamentnych zawodowych bilardzistów.
I chociaż rzecz jest o popychaniu kulek bilami zwanych, by w dziurach fachowo łuzami, bądź rękawami określanych zaparkowały, to kluczem wszystko co dzieje się w kontekście
psychologii rywalizacji i starcia samców alfa, których co najmniej jedno pokolenie dzieli. Stary
mistrz i młody pretendent do tytułu, dwa pełne wigoru koguty i ich ambicje,
splendor do osiągnięcia i przy okazji kasa do przytulenia. W tle natomiast
klimat ejtisowy z Philem Collinsem i innymi charakterystycznymi niekoniecznie tylko muzycznymi atrybutami
epoki. :) Taki dość typowy dla tamtego okresu obraz (nie kojarzyć z Top Gun ;)), który nadal przyciąga
specyficznym magnetyzmem, mimo że jak na wstępie wspomniałem brakuje mu ciut do
miana pozycji kultowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz