Zachwalano
mi Patersona z różnych kierunków i to dość intensywnie, jako niedocenioną
perełkę, która pośród nominowanych do tegorocznych największych w branży
filmowej nagród znaleźć się powinna. Znajomych rozczarowanie postawą decydentów było
wyraźne i recenzje zawodowych krytyków dla tytułu przychylne, stąd by totalnym
ignorantem w oczach zaprzyjaźnionych pasjonatów kina nie zostać skorzystałem, gdy
okazja się nadarzyła by osobiście przekonać się ile w tych pochwałach i wylanym
żalu racji. Jak się okazało obejrzałem film o zwykłych codziennych
rytuałach, o prostym życiu (tutaj niespodzianka) piszącego poematy kierowcy
autobusu, jego egzotycznej partnerki i zazdrosnego o nią buldoga. :) Obraz
poniekąd nudą zalatujący i jednocześnie na swój bardzo specyficzny sposób
fascynujący. Bowiem w tych codziennie powtarzanych czynnościach uniwersalna
prawda o szczęściu czerpanym pozornie praktycznie z niczego została ukryta,
niby bez istotnego sensu, w nieśpiesznym rytmie i z totalnym spokojem – równowagą
w relacjach i harmonią wewnętrzną. Opowieść o ograniczonych ambicjonalnych
potrzebach, porzuconych zbytkach (no może oprócz fikuśnej gitary), z paliwem do istnienia czerpanym z osobistej
duchowości i obiektywnie małych osiągnięć. Bardzo poetycką, minimalistyczną w
formule i ciepłą historię o akceptacji bezgranicznej i izolacji od spraw
współcześnie dominujących. Bez wyścigu szczurów, walki o zaszczyty i splendor -
bez frustracji i mordującego dzisiejszego człowieka stresu. Za to z kosmicznym
dystansem, całą paletą osobliwych postaci i masą ich dziwacznych zachowań,
wśród których najbardziej w pamięć zapadają dialogi bohatera z dyspozytorem
emigrantem, czarno-biała obsesja dziewczyny Patersona, przewijający się
tajemniczy motyw bliźniaczych rodzeństw i wreszcie fakt zdumiewający, iż Rubin „Huragan”
Carter był podobny do Denzela Washingtona. :) Pomimo jednak czaru i nietypowego
uroku jakimi Paterson emanuje, zbyt mocno i zbyt często zwyczajnie nudą wiało,
bo tak po prawdzie nic właściwie ciekawego się nie działo. Tempo ani razu nie
zostało podkręcone, żadnego nawet najmniejszego interwału nie zastosowano –
wszystko płynęło bez wyraźnego celu i rozlewało się w monotonii, a ja biedny
doceniając te nietypowe wartości walczyłem by mnie sen nie zmorzył. Nie będę
podważał przekonań powyżej przywołanych admiratorów talentu Jarmuscha, że to w
swojej niszy perełka, jednak nie ma co się oszukiwać, ona o bardzo ograniczonym
zasięgu. Wyłącznie dla mocno uduchowionego i przede wszystkim wyspanego, znaczy
wypoczętego fizycznie widza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz