Verses
of Steel kompletnie zmienił moje postrzeganie ekipy złotoustego Titusa. Z
kapeli utytułowanej, nigdy jednak wyjątkowej pod względem czysto muzycznym, nagle z
buta wtargnęli do elity. Zasługa w tym impecie nieodżałowanego Olassa – nie ma
dyskusji! Gdy jego w tragicznych okolicznościach zabrakło, kwasożłopy powróciły
wyłącznie do grania do bólu poprawnego, bez ikry i błysku. La Part Du Diable nawet połowicznie nie sięgnął poziomu, jaki Verses wyznaczyło, a ja bez
najmniejszych wątpliwości, taką sytuację skwitować sobie pozwoliłem,
bezpośrednim – R.I.P. Olass, R.I.P. Acid Drinkers. Ja do grobu ich złożyłem,
a oni uparcie trwają. Kolejny raz próbując udowodnić to, czego za chuja nie są
w stanie potwierdzić albumem, że oni legendą, kultem itp. 25 Cents for a Riff żadnego
znaczącego przełomu nie przynosi, jest może zgrabniej skonstruowany, bardziej
chwytliwie zaaranżowany, więcej w nim bezpretensjonalnego rockowego sznytu, ale
to bez wątpienia nadal poziom przedszkolny w konfrontacji ze stalowymi wersetami.
Słucha się tych dwunastu świeżych numerów, bez większych zgrzytów, ale i bez
pobudzających emocji. To kolejny album, co jedynie pretekstem do ruszenia w
Polskę z koncertami, by potrzepać grzywą, banią rytmicznie popodrygiwać czy nóżką potupać i w towarzystwie wiernej armii stałych pochlebców spożyć wiadro alkoholu. :)
Zwyczajnie dobrze się bawić - w fajnej atmosferze wzajemnego zrozumienia i wyrozumiałości
gówniarzem chodź na chwile na powrót zostać. Co ja im będę takiego odprężenia zabraniał, sam zapewne
się na taki gig wybiorę, bo na żywo ci goście potrafią dać pokaz czaderskiej
rozrywki, a oto przede wszystkim w tym "jabcokowym" rocku chodzi. :)
P.S. Bez Olassa same otręby pozostały, one może swoje zalety mają, ale mimo wszystko to nadal produkty z odrzutu. Śmierć Olka szansę na przełom odebrała – only the good die young jak klasycy śpiewali. Nie mogę nadal się pogodzić z takim porządkiem rzeczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz