Ekspresowe
tempo nagrywania albumów to cecha krótkotrwałej egzystencji Black Country
Communion. Trzy lata, trzy pełnowymiarowe krążki. W niecały rok po premierze
debiutu Hughes, Bonamassa, Sherinian i Bonham junior dwójką dosłownie uraczyli. I od wejścia The Outsider czuć, że wigoru to tym weteranom nie brakuje,
a koncepcja gęstej wydawniczej aktywności w tej konstelacji personalnej jak
najbardziej trafiona. Hard rock w klasycznym ujęciu, taki najlepszej próby, a
różnica na korzyść wtórnego uderzenia pomiędzy jedynką, a dwójką to więcej hard
rocka w hard rocku zamiast znaczna szczypta bluesa w hard rocku. Mniej
rozimprowizowanych odlotów czy w progresywnej niemal manierze rozwijanych
tematów. Struktura kompozycji jawi się jako bardziej zwarta, a popisy robią
wrażenie w dużym stopniu zdyscyplinowanych. Wyraźnie też zauważalny udział w liniach
wokalnych Joe Bonamassy, choć rzecz jasna nadal dominuje ponad sześćdziesięcioletni hipis w rurkach, wzorzystych koszulach i
„secondhandowych” marynarach. :) To przyjemność ogromna z obcowania z muzyką, w
której słyszalne doświadczenie wraz z entuzjazmem skorelowane. Dzięki takiemu
mariażowi otrzymałem wspaniałą porcję rockowej klasycznie skrojonej dla uszu uciechy. Jest
w niej elegancki majestat, jest szczeniacka pasja, jest subtelna gracja i
skondensowana żywiołowa dynamika. Jest wszystko to co najlepsze we wzorcowo
zdefiniowanym hard rocku plus coś ponadto. Zamknięcie płyty w postaci dzieła
wybitnego, perełki wśród ballad. Cold stawiam na równi z Stairway to Heaven,
When Blind Man Cries i kilkoma jeszcze innymi ikonicznymi tworami kompozycyjnej
maestrii. To żaden na wyrost entuzjazm, to jak najbardziej uzasadniony zachwyt
i odpowiednie towarzystwo dla tego klejnotu. I kiedy już pewny byłem, że
najbliższe lata w klasycznym rocku pod dyktando BCC przebiegać będą, Afterglow
dyskografię grupy zamknęło. Bonamassa powiedział na razie, a w praktycznym
wymiarze oznaczało to zakończenie działalności formacji. Przykro mi bardzo! :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz