Za
ciosem goblin idzie, zaledwie w dwa lata po A Eulogy for the Damned kolejnym
albumem mnie obdarowując. Trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno ci Brytole
całkiem poważnie o odstawieniu instrumentów myśleli – porzuceniu
łupania soczyście rubasznego rocka na rzecz przyziemnej egzystencji, znaczy
rodziny, zwyczajnej roboty i czasem browara czy whiskacza by całkowicie nie „zdziczeć”
towarzysko. Fartownie, gdzieś po drodze trochę lepiej im się wieść zaczęło,
a motywacja i determinacja do pchania tego ciężkiego wózka, inaczej intensywnie satysfakcję sprawiającej zabawy powróciła. Cieszę się z tej
decyzji ja, radują się mordy wszystkich tych, co doceniają ich wkład we
współczesne oblicze twardego rocka, a branżowi spece wystawiają im bardzo
przychylne laurki. Zatem był sens, czyli optymistycznie trzeba spoglądać w przyszłość. Chyba, że rzeczywistość figla, jakiego spłata i jakość wysoka w dźwiękach
zawarta absolutnie nie przełoży się na sukces komercyjny. Tak, oczywiście, jakby takie okładanie wiosła,
perkusji czy basu finansowe profity miało przynosić, to by już jak to pewien
kultowy dozorca miał w zwyczaju mawiać – „kuniec swiata”. ;) Pieniądze
nigdy na tej drodze, jaką obrał pomarańczowy goblin nie leżały i dam sobie
wszystkie pliki muzyczne z kompa wykasować, płyty połamać, a taśmy splątać,
jeżeli ta rzeczywistość miałaby ulec zmianie. Nie ma mowy! To nie bajka to
walka o przetrwanie, szkoła hartująca ducha. Tu się jest, w tym miejscu się
przebywa nie dla fortuny, a tylko i wyłącznie z czystej pasji robienia tego, co
się kocha, co samo w sobie radochę sprawia. Nie ma tu mowy o kompromisach, albo
po swojemu, albo w ogóle! Atawistyczny łomot nie jest dla ciućmoków, tylko dla
twardych typów, z charakterem i niezłomnością – nikt przecież im nie
obiecywał, że lekuśko będzie. Za to i za oczywiście dźwięki, jakie serwują ich
szanuję, a na Back from the Abyss kolejna porcja rasowego stonera zamieszczona.
Charakterystycznie skrojona, ale i nieco także zaskakująca, bo nie doszukałem
się na powrocie z otchłani większej dawki psychodeliczno-kosmicznego tripu,
zakręconego fuzzu, czy mocarnego doomu. Znacznie więcej za to klasycznego
heavy rocka, rock’n’rollowego luzu, ducha Kilmistera, bluesowej aury czy nawet chóralnego
zacięcia sławiącego Valhalle. Niby sygnał poprzedni album dawał,
że ewolucja w te rejony ich popycha i dziwić się nie powinienem, a się dziwię. ;) Zaskoczony po części jestem, bo takiego swoistego eklektyzmu zaprzęgniętego
w ramy stylu Orange Goblin się nie spodziewałem. Może nie zaszokowali, a
tylko zaintrygowali, dali do zrozumienia wyraźnie, że to nie jest jeszcze ich
ostatnie słowo, bo w kwestii czysto muzycznej jeszcze sporo mają do zaproponowania.
Fajnie, bo ja jestem z natury człowiekiem otwartym na wielokierunkowe
inspiracje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz