W innych okolicznościach pewnie taka gatunkowa formuła nie zrobiłaby na mnie wrażenia, ale
to nie jest zwyczajna sytuacja, bo sentyment i słabość (już na tych łamach
deklarowana) do większości albumów tych Szwedów nie pozwala mi na typowo
racjonalną ocenę. Pierwszy odsłuch i już jestem kupiony, bo to album do
bólu bezpośredni i od startu tak chwytliwy, iż jakikolwiek opór sensu nie ma.
Dwanaście odsłon melodyjnego heavy rocka, skrojonego według klasycznych reguł z
brzmieniem wypieszczonym, wypielęgnowanym do granic przyzwoitości. Z refrenami pełnymi egzaltacji, toną klawiszowej ornamentyki aż do przesady eksploatowanej, epickim zacięciem oraz doskonale współegzystującą z całym instrumentalnym
bogactwem ekspresją Toma Englunda. Jest ujmująco, pompatycznie w atmosferze chwytającej za serduszko każdą w miarę wrażliwą istotę. To nie dziwi zatem, że
także ulegam czarowi tych hymnów, wpadając bez oporu w te sidła – roztkliwia mnie ta
muzyka i jest mi z tym dobrze. :) Pytanie jak długo? W tym miejscu przechodzę do wątpliwości bo kij ma niestety dwa końce, a ten
drugi to żywotność materiału, który od inicjacji odkrywa przede mną wszystkie
swoje walory. Wpada szybko w ucho, cieszy, a nawet porywa, by po kilku z rzędu
odsłuchach zacząć niebezpiecznie przynudzać oczywistościami czy autocytatami. Zbyt mocno się
zbliżyli do tej niewidzialnej granicy, gdzie balans pomiędzy wycacaną doskonałością, a intrygującą tajemnicą trudny do utrzymania. Nagrali
najbardziej wymuskany album w karierze, odkryli od startu wszystkie karty,
zdobyli uznanie branżowych pismaków ale czy utrzymają ten hajp dłużej? Czas z pewnością to
zweryfikuje!
P.S. Jeszcze przy okazji w temacie weryfikacji – Glorious Collision po trosze jej nie podołał. To suche
brzmienie zaczęło w kontraście do tych klasycznych płyt drażnić, mimo, iż same
kompozycje poziom przyzwoity trzymają. Ale to zupełnie inna historia, obiekt
dzisiejszej refleksji w kwestii brzmienia to zupełnie inna rzeczywistość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz