Ochota
tak znienacka mnie naszła by głęboko w przeszłość kina zanurkować, a że pod
ręką Zabić drozda akurat miałem to skwapliwie z tej okazji skorzystałem.
Czarno-białe, bez efekciarstwa, szokowania formą czy na siłę komplikowanej
treści – fajna odmiana. :) Kino ze wszechmiar klasyczne, stonowane, dojrzałe, przewidywalne
ale w jakiś sposób mimo wszystko frapujące. Chociaż ta teatralność i
egzaltowana formuła wespół z przerysowanym dramatyzmem i zbytnią oczywistością
nie daje rady w konfrontacji z najwybitniejszymi dziełami współczesnego oblicza
X muzy, to jest w niej taki swoisty romantyzm, taka czysta wiara, że dobro, prawda i sprawiedliwość zawsze zwycięży, a
wartościowe treści w najprostszy sposób same swą naturalnością się obronią. To
taka stoicka szkoła i taki sam główny bohater, sam przeciwko niemal wszystkim,
w obronie przyzwoitości. Człowiek bez wad, z zasady i w praktyce. Mądry,
rozsądny, racjonalny, wzorcowy ojciec, niepodważalny autorytet dla dzieci, ich
przewodnik i mentor. On wie gdzie leży prawda, patrzy i wyraźnie dostrzega, że
w tym świecie tak często czarne jest białe, a białe czarne – biały nie jest
lepszy, a czarny z definicji gorszy. To piękne, to poruszające. Serio, bez
ironii, bo z pewną zazdrością patrzę i widzę, że kiedyś rzeczywistość była
mniej skomplikowana, a ludzie dzięki skupianiu się na istocie życia byli
zwyczajnie szczęśliwsi lub przynajmniej mniej „zeschizowani”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz