Nowych,
intrygujących dźwięków staram się poszukiwać, oczekuję tąpnięcia ze strony
młodych muzyków, takiego co w moje oczekiwania celnie się wbije, a los sprawia,
że fiksuje się na rzeczach lata wcześniej ogranych. Tym właśnie sposobem
trafiłem na wzmiankę o Vintage Trouble i w nie w pełni zrozumiały sposób pozwoliłem im się oczarować. Nic nowego goście nie grają, korzystają z klasyki
na setki czy tysiące sposobów przepracowanej, pewnie niejednokrotnie z efektem
lepszym, bo zakładam, iż w czasach świetności takiej stylistyki prekursorzy
nagrywali albumy wyjątkowe. Tyle, że ja koneserem rock’n’rolla, swingu czy
soulu nie jestem, a moja wiedza i osłuchanie w temacie mocno ograniczone. Stąd
może słuchając Vintage Trouble powściągnąć entuzjazmu nie potrafię, kiedy
współcześnie ktoś w ten sposób muzyczną materię spostrzega? Pytanie sobie o
takiej treści zadaję! :) Na nie twierdząco odpowiadam! :) Cieszę się bardzo, iż
względnie sporą popularność zespoły pokroju VT zdobywają i mogą u początku XXI
wieku dumnie odwoływać się do genialnej spuścizny. Pierwszy pełny materiał
gości ze słonecznej Kalifornii, to przesiąknięta pasją muzyczna podróż do przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy rytm królował, groove przejmował dominację, a melodie wpadające od razu w ucho w żadnym wypadku jednak banałem nie trącały. Czasów hegemonii wytwórni pokroju Motown, muzyki organicznej bez jakiejkolwiek syntetyki, prosto z serducha na dłoni podawanej. Dźwięków z duszą w których zatracenie z miejsca następowało, a szaleństwo wokół gwiazd estrady rozkręcone było do niebotycznych rozmiarów. Rozumiem, że z oczywistych powodów piszę te słowa bez doświadczeń z autopsji pochodzących bom człowiek wiekowo z okolic czterdziestki. Opieram się wyłącznie na materiale muzycznym i doznaniach względem klimatu z licznych fabularnych czy dokumentalnych filmów pochodzących. Te pośrednie doznania ku fantazjowaniu o takiej Ameryce mnie kierują i przyznaję, że z wyjątkową przyjemnością w tym świecie marzeń się odnajduję. Zaczęło się w moim przypadku od dzisiejszej sceny śmiało w przeszłość spoglądającej - od grup pokroju Rival Sons, Graveyard czy ostatniej genialnej produkcji Arctic Monkeys. Czy głębiej się w tej zasobnej estetyce zatopię i do albumów wielkich mistrzów sięgnę? To byłaby dla mnie z pewnością rewolucja i na lata długie materiał do odsłuchu. Od czysto rozrywkowego sznytu po ambitną szkołę wirtuozów - spuścizna jest zaprawdę niezmierzona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz