Tak się ostatnio zdarzyło, że Arcturus z zaskoczenia z nowym krążkiem pod moje strzechy trafił. Nie zagościł jednak pod nimi zbyt długo, o czym w osobnym tekście pisałem. Pokłosiem tych kilku rozczarowujących przesłuchań Arcturian był, jednak z czystej ciekawości sentymentalny powrót do klasycznych albumów Norwegów oraz głębsze zapoznanie się z nową dla mnie, aczkolwiek już od dwóch lat tkwiącą w czyśćcu, czyli w miejscu "oczekiwania na przerobienie" grupą Vulture Industries (precyzyjniej pisząc z trzecim ich pełno czasowym albumem nazwanym The Tower). Skojarzenia i sposób w jaki zechciałem sobie przypomnieć, że kiedyś, coś takiego jak The Tower miałem przesłuchać, jasno z Arcturus powiązane, bo i muzyka przede wszystkim za sprawą nie tylko wokalnej maniery zbieżna. Sięgnąłem bezzwłocznie do skarbnicy wiedzy wielorakiej, by informacje odnośnie osoby Bjørnara Nilsena zdobyć i zweryfikować podobieństwa z dwoma Panami. Odpowiednio idzie o Simena Hestnæsa, aka Vortex i Kristoffera Rygga, aka Garm. Głosy o manierze niemal jednakiej, natomiast w ciałach zupełnie innych jeślim się nie dał zwieść czy pogubić uniknął. Dźwięki także jednoznaczne konotacje przywołują i wedle przyjętych szuflad w obrębie awangardowego rocka czy metalu zostały umiejscowione. Wiele się dzieje, na sporo Panowie muzycy sobie pozwalają, mieszają różnorodne wpływy, z instrumentów z pasją rozwiązania odważne, acz w miarę chwytliwe wydobywają. Bo The Tower mimo, że bogata w złożone struktury to także, czy może przede wszystkim melodyjna. Dobrze się tego słucha i nawet od czasu do czasu chce się do tego albumu powracać, czując równolegle, że to trochę taka osobliwie festynowa porcja muzycznej strawy. Na swój sposób groteskowa i przerysowana na wyraźne życzenie twórcy. Wywołująca fragmentami grymasy podobne tym jakie wokalista podczas interpretacji tekstów raczy uskuteczniać. Taki dziwaczność narzucający, jakby odrobinę zmysły się pomieszały i w zakładzie dla obłąkanych trzeba było na czas jakiś zamieszkać. Fajne jako performance by to było, bo intrygujące, gdyby wcześniej tej szaleńczej i teatralnej maniery Arcturus swego czasu w zdecydowanie ciekawszym wydaniu na La Masquerade Infernale nie zaproponował. Dzisiaj takie rozwiązania nie wzbudzają we mnie intensywniejszego bicia serducha i podniecenia, że to takie inne, a przez to niesamowite, bo mam wrażenie iż w mojej świadomości one zbyt oswojone. Szczególnie, iż ostatnia produkcja Vulture Industries może nazbyt szybko kształt łatwo przyswajalny przyjmuje, a ja przyzwyczajony, że jak awangarda to pogimnastykować się trzeba by ją odpowiednio przetrawić i smak wyrafinowany docenić. The Tower to nie jest niestety potrawa najszlachetniejsza, bo składniki wykorzystane tak zestawione, iż woń, smak i forma finalnie o ciut za bardzo pretensjonalne. Nie wiem czy Vulture Industries zostanie ze mną na dłużej, wiem jedynie, że spotkał się z mojej strony z chwilowym zaciekawienie i rozwojową tendencją pod sporym znakiem zapytania. Mam jeszcze dwa ich krążki do odtworzenia - pytanie kiedy? Albo czy w ogóle?
P.S. Na zdecydowane pochwały zasługują za to obrazki do numerów z The Tower nakręcone - bardzo mi taka formuła video odpowiada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz