Jak przed kilkunastoma dniami uprzejmie donosiłem, w kwestii
infekcji wirusem pod nazwą Chimaira atakującym - zgłaszając zaskoczenie i lęk
przed długotrwałymi skutkami tej agresji. Tak dzisiaj mam już pewności i nieukrywaną ulgę
odczuwam, że to po raz kolejny tylko chwilówka, zwana w tym przypadku kilkunastodniówką była. Po ataku nie ma już śladu większego, lecz ośmielę się wykorzystać okazję
i tekst archiwizujący stosunek do kolejnej Amerykańców płyty wyprodukować. Znaczy kilka zdań w temacie Resurrection,
krążka z 2007-ego roku, będącego bezpośrednim następca obiektu mojego, sprzed
półtora tygodnia recenzenckiego zainteresowania. W telegraficznym skrócie, bo
inne rzeczy, bardziej intrygujące w kolejce czekają. Postawili Amerykanie po
raz wtóry na nośny groove, riffowanie soczyste, dopieszczając i zwiększając ilość
rozbudowanych słówek, które budują skutecznie w moim przekonaniu, iluzoryczne poniekąd
wrażenie progresywnego charakteru wydawnictwa. Punktem kulminacyjnym jest tutaj
bez wątpienia, ponad dziesięciominutowy Six, kompozycja przemyślana, dojrzała i efektowna. Mimo że pozostałe numery podrasowane brzmieniem totalnym poziom
trzymają, to jednak ten epicki kolos wyróżnia się na duży plus, wychodząc
systematycznie z każdym odsłuchem przed szereg. Ubolewam jednak, że choć
Chimaira sypie na Resurrection całymi tonami sprytnie przebojowego wiosłowania,
miażdży kości potworny ciężarem i bucha z impetem energią. Zaciekle, z pasją turlają chłopaki te ślimaki breakdownami zwane i kilka rodzynek, orzeszków i innych dźwiękowym bakalii
dosypują, to niestety na dłuższy czas płyta zwyczajnie przynudza, z uporem maniaka
wykorzystując zasadniczo toporny gatunkowy szablon, którego gwoździem do trumny
monotonny krzyk wokalisty. Sorki Panowie, niestety to okrutna, ale jednak prawda. A i tak waszą nutę lubię. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz