Mnóstwo hałasu o nic?
Tak wiele sobie po nowym obrazie Lynne Ramsay obiecywał, że po seansie mocno
skonsternowany, przez chwilę się zastanawiałem, czy aby oczekiwania, kierunek w którym podążyły się pokryły i docelowo zostały zaspokojone. Chwilę to trwało, bo gdy kurz po ekranowej rozpierdusze opadł, to
dotarło do mnie że to w kategorii melancholijnej vendetty, najlepsze co do
tej pory widziałem. Może niewiele jeszcze z tego segmentu wiedzy filmowej
przyswoiłem, może trudno mi obrazy o podobnej estetyce, tak na szybko w pamięci
przywołać - te które właśnie zdolne by były we mnie intensywne emocje wzbudzić
i swym przesłaniem pobudzić do głębszych refleksji. Dlatego też Nigdy cię tu nie było postrzegam, jako rzecz absolutnie wyjątkową poprzez pryzmat szeregu
detalicznych cech, które ponad schemat kino zemsty wznoszą. Potworna historia
za kluczową postacią stoi, tragiczna przeszłość, która rzutuje na jego
teraźniejszość. Szereg okropności, których doświadczył potęgowanych realiami
spotworniałej rzeczywistości - dręczony ustawicznie obserwacją rozkładu świata,
w którym jego istnienie, a właściwie misja oczyszczenia z plugastwa w zasadzie
nie ma znaczenia. Minimalna ilość dialogów w misternie przygotowaną konstrukcje
została wpleciona, zwięzłą i treściwą, ale pulsującą intensywnie całą gamą sugestywnych ogniw i podpowiedzi. Tutaj obraz do człowieka głównie przemawia, także
dźwięk w postaci przeszywających mechanicznych odgłosów, transowej, poniekąd
psychodelicznej muzyki autorstwa Johnny’ego Greenwooda. Tą dosadną metodą,
korzystając też, lecz nie ściągając bezwiednie z dorobku największych
(Taksówkarz, Lśnienie, Drive), przy fundamentalnym współudziale koncertowej gry
Joaquina Phoenixa, w skondensowanej masie niedopowiedzeń oraz klaustrofobicznym klimacie Lynne Ramsay unurzała spójną i gęstą, wymagającą i niewdzięczną formę, która myślę jeszcze długo
pozostanie w mojej pamięci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz