To nadal ten sam Mustasch, któremu nad czym od kilku już lat ubolewam bliżej do teutońskiego metalu, niż jankeskiego stonera. Innymi słowy bardziej po drodze z chwytliwymi galopadami, niż złożonymi transowymi tripami. Tym razem jednak, mimo, że tego rodzaju stylistyka nie ma najmniejszej szansy aby wbić się na dłużej na moją playlistę, to akurat Silent Killer podczas podróży samochodem towarzyszy mi od swej premiery dość często, a kilka numerów z najnowszego longa doprowadza do bardzo intensywnego, choć nadal tylko powierzchownego przeżywania dźwiękowej materii. Barrage, Lawbreaker, Grave Digger i przede wszystkim arcyprzebojowy Burn, w którego refrenie drę ryja skandując wraz z Ralfem burn, burn, burn, burn. :) Ogólnie, cały album jest spójny i równy, zwyczajnie doskonale skrojony pod niewyrafinowane rockowo-metalowe gusta i jako chwilowy obiekt mojego zainteresowania od prawie dwóch tygodni jeszcze nadal w miarę świeży. Wiem jednak i nie jest to czcze gdybanie, tylko pewność stuprocentowa, że czas Silent Killer jest policzony, bo żywotność tego rodzaju grania, ze względu na stylistykę przynajmniej w moim odtwarzaczu mocno ograniczona. Wpadło, przeleciało, wypadło. Kropka!
P.S. Wielokrotnie od dnia wydania Sounds Like Hell, Looks Like Heaven, przy okazji każdej kolejnej płyty pisałem, jak bardzo tęsknię za wąsem sprzed 2012 roku. Tak często, iż już wystarczy, bo po co się w nostalgii pogrążać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz