Przed kilkoma laty miał
być to już "ostatni patrol", w który załoga kierowana przez niezniszczalnego Dave’a
Wyndorfa wyruszyć postanowiła. Jednak nie gniewam się, nie jestem zły na fakt, że ci
wiekowi już muzycy nie odstawili instrumentów i nie zeszli ze sceny w formie
ukoronowującej ich kapitalną rockową karierę. Nie mam pretensji, że Mindfucker
został nagrany i krążek sprzed pięciu lat nie zamknął dyskografii Amerykanów.
Szczególnie, że ten Mindfucker jest w swej istocie odmienny od poprzednika, którego niemal całą przestrzeń wypełniały psychodeliczna aura i ten charakterystyczny dla Monster Magnet rodzaj hipnotyzującej
transowości. Tym razem żywioł Monster Magnet
sięga po wzorce czysto rock’n’rollowe, doskonały rocker goni kolejne doskonałe
rockery i tylko fragmentami zwalniają, by wprowadzić do energetycznej formy
odrobinę narkotycznego kwasu (Drowning przykładowo). Album jest zwarty,
cholernie spójny, a określa go pokrótce nieco przyczajona, jednak głównie pobudzająca wzrost natężenia dźwięków gra perkusji, atakująca
intensyfikacją siła głosu Dave’a, jego specyficzna nakręcająca żywioł intonacja
wokalna. Rozimprowizowana, euforyczna gitarowa swawola z prostą, lecz bynajmniej
nie toporną perkusyjną kanonadą. Uzależniający magnetyzm w tej hipnotyzującej żonglerce eskalacją dźwięków, luz, polot i tessstosssterrrrrron! Tym razem, w sumie klasyczny
bezpretensjonalny garażowy rock z podskórnie tylko wyczuwalnym psychodelicznym
tripem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz