Mimo, iż kłuje w oczy
nadmierna egzaltacja, czasem nawet niczym z oper mydlanych koturnowość, to
dobrze się ostatnią jak dotąd produkcję Almodóvara ogląda. Mam po seansie takie odczucie całkiem pożytecznie spędzonego czasu przed ekranem, gdyż od lat kultem otaczany reżyser, scenarzysta, ogólnie już ikona kina europejskiego, w złożonych scenariuszach
(wenezuelski tasiemiec jechałby na nich przez tysiąc odcinków :)) masę
drobnych niuansów zawoalowuje i zawsze w swój charakterystyczny sposób fascynuje nieco naciąganą,
ale precyzyjnie z wielu wątków w zwartą formę skleconą tajemnicą. Poza tym obrazy z ekranu płynące są uroczo
poetyckie i zmysłowe, a ich romantyzm, jakbym powyżej sugerował, nie ogranicza się wyłącznie do westchnień i szlochów.
Julieta okazuje się dość bezpośrednią, przygnębiającą historią o kobietach, czyli szperaniem w ulubionym temacie Hiszpana. Obudowaną
dla efektu podniosłą muzyką i wizualną kunsztownością (ten widok z okna na morze, te wnętrza itd). Jak doczytałem co eksperci w tematyce twórczości Pedro Almodóvara jednym
głosem donoszą, Julieta to nie jest akurat najlepszy film mistrza. Ja natomiast
nie śmiem temu zaprzeczać, bo wiedza moja jeszcze wciąż skromna. Jednak nie
pozostanę milczący całkowicie i sam też z mojej perspektywy doniosę, że seans
jest bogaty i intrygujący. Bogaty we wrażliwy artyzm, intrygujący przenikliwością
spojrzenia. Dla mnie tyle wystarczy, by Julieta wysoko oceniona została i na dłużej w
pamięci utkwiła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz