poniedziałek, 11 marca 2019

Lana Del Rey - Lust for Life (2017)




Nie lada wyzwanie stoi przede mną, bowiem nawet gdy w ostatnim czasie na stronach NTOTR77 zamieściłem kilka wpisów odnoszących się do muzyki dalekiej od rockowo-metalowych wzorców, to nigdy do tej pory nie porwałem się na refleksje w temacie płyty tak bardzo od nich odległej. Wprawdzie teksty o płytach Susanne Sundfør, Lorde, Bishop Briggs, Kovacs, Adele czy ostatnio Bille Eilish jawnie i bez wstydu ukazywały moje zainteresowanie także szeroko spostrzeganym ale bardziej ambitnym popem, to upieram się przy przekonaniu, że nigdy jeszcze nie sięgałem po krążki, jak doczytuje tam gdzie bardziej się znają dream popowe. Po pierwsze cieszę się, że podejmuje to wyzwanie i nie zamykam się na gatunki, które dla dojrzałego wiekowo mężczyzny, który częstokroć w młodości wyłącznie jazgotem się karmił powinny stanowić powód do drwin, miast fascynacji. Po drugie zaś, mimo iż brawura we mnie wyjątkowa, to jednak absolutnie nie zamierzam swoich mądrość promować jako wiedzy eksperckiej i ograniczę się (póki co na razie) do skompresowanego wyłuszczenia powodów owego zainteresowania, tudzież tylko w nieco więcej niż dwóch zdaniach zawrzeć jak tą muzykę w gąszczu współczesnej oferty odnajduję - co w zasadzie sprowadza się do jednego. Chodzi zwyczajnie o fakt, że mam od dłuższego czasu przekonanie, iż wartościowy pop bezlitośnie przez kicz mordowany w latach dziewięćdziesiątych odżył w ostatnim czasie właśnie między innymi dzięki płytom takich cudownych kobiet jak Lana Del Rey, oraz wszystkich młodych wokalistek pokroju Lorde, Bishop Briggs i Billie Eilish, idących tą ścieżką, nie tylko powielając ale wręcz kapitalnie rozwijając ten segment muzycznej popkultury, dodając do jego wizerunku za każdym razem osobisty pierwiastek świeżości, oryginalności i kreatywności. Nawet kiedy od wielkiego dzwonu zapoznam się z propozycjami muzycznych stacji radiowych i telewizyjnych, to pośród numerów rzecz jasna (daruję sobie eufemizmy) głupich, odnajdę wykonawców inspirujących się tym co w zasadzie wydawało się już utracone i utwierdzę się w przeświadczeniu, że obecny pop ma dużo więcej wspólnego z popem sprzed trzech/czterech dekad, niż z tym z końca ubiegłego wieku. Niby wówczas w erze afro i trwałej ondulacji cekinowe disco rządziło, ale gdzieś równolegle rozwijały się prądy i trendy o charakterze kontemplacyjnym, przykładające wagę do roli zaangażowanego tekstu i dźwięków które nie miały być tylko podkładem do pląsania lub popijania kolorowych drinków. Tak właśnie widzę Lust for Life i jest to w mym odczuciu szczególnie ważne w dobie skrajności nie tylko w świecie muzyki. Bez uwrażliwiania subtelnym dźwiękiem, bez kontrowania wulgarnych rapsów czy discopolowej celebracji plastiku, kolejne pokolenie nie będzie miało wyboru, a rozbudowana intelektualnie, dla zachowania koniecznego dystansu tak gęsto ironizująca refleksja zostanie już na stałe zmieciona przez prostackie krytykanctwo czy całkowite zatopienie się w hedonistycznej zabawie. Mam więc jeszcze nadzieję, pokładam w części młodzieży resztki ufności, że chociażby znajdą względną harmonię pośród ton lepszych i gorszych inspiracji, unikając tym samym całkowitego odczłowieczenia. Bez takich doświadczonych artystek jak Lana oraz wszystkich małolat pokroju Lorde, Bishop czy Billie, przekazujących genialnie w przystępnej formule egzystencjalną prawdę o życiu tu i teraz, będą oni i tym samym my będziemy zgubieni.

P.S. Jak sięgnę i odpowiednio dokładnie zgłębię kolejne krążki Lany, to obiecuję że napiszę więcej konkretów o muzyce. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj