Wracam pamięcią do przeszłości, jest rok 1999 i Testament wydaje kapitalny The Gathering i od tego momentu jak kojarzę
rozpoczyna się chwilowa druga młodość thrash metalu. Potwierdzona zarówno powrotem w
często doskonałej formie starych thrashowych załóg, jak i w takich
okolicznościach naturalną modą wśród młodzieży na granie według klasycznych
szablonów, czy w chwilę po ostudzeniu trendu na odmładzanie gatunku poprzez
jego unowocześnianie. Dlaczego o tym wspominam w kontekście albumu z
prehistorycznego roku 1986-ego? Właśnie ze względu na rolę czasu i nieubłagany
jego upływ, bowiem wówczas Reign in Blood, powstały w połowie lat osiemdziesiątych
był zaledwie krążkiem 13-letnim, a jego status już wtedy w uzasadniony sposób
predestynował go do roli klasyka i tak był w metalowym środowisku oczywiście traktowany.
Zadaję sobie zatem pytanie, jak mam spojrzeć na Reign in Blood z perspektywy
dzisiejszej, kiedy druga fala thrashowej ekspresji wydaje się doświadczeniem
potwornie wiekowo zaawansowanym, a Reign in Blood za zaledwie kila lat stuknie (ja pierd***!)
czterdziestka! Po chwili namysłu dokonanego w towarzystwie dźwiękowej
zawartości trzeciego longa Zabójcy doszedłem do przekonania, że pomimo dość
archaicznego brzmienia album zachował główny walor, a jest nim oczywiście
czysta energia, skondensowana w formie ultraszybkich riffów made in
Hanneman/King, napędzanych perkusyjną kanonadą Lombrado. Potwornie groźnej dla aparatu słuchowego i moralności publicznej bezlitosnej lawiny jazgotliwych solówek, precyzyjnie niczym brzytwa tnącego
gitarowego szaleństwa. Wciąż słychać, że to dźwięki z jeszcze ciemniejszej
strony mocy, czuć w nich przeszywającą atmosferę sensacji, prowokacji i kontrowersji, a ich
ekstremalny charakter nadal potrafi rozstroić nerwy osobnikom nawet w miarę
odpornym na hałas, bądź tym wielu starszym metalowcom, którzy do hałasu
sentyment posiadają, lecz stracili już nieco odporność na wrzaskliwe granie. Nie
będę kitu cisnął, że jak niegdyś bywało tak i obecnie zaczynam dzień
ekstremalnie i tak samo go zamykam, bo więcej w nim obecnie muzyki stonowanej,
bądź poszukującej inspiracji w bluesie czy hard rocku, niż agresywnej gitarowej
młócki. Lecz pomimo praktycznego zdystansowania do metalowej sceny i tylko sporadycznego
powracania do death/thrashowej estetyki, to nie napiszę niczego krytycznego o
Reign in Blood, bo zwyczajnie nie byłbym uczciwy wobec siebie i własnych subiektywnych odczuć. Stąd będąc jeszcze
świadom znaczenia wypowiadanych słów i dokonywanych osądów oświadczam, że taka
bezkompromisowa motoryczna petarda jak Reign in Blood jest tylko
jedna, mimo że od przełomowego 86-ego scena nie zasypywała gruszek w popiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz