Na początek wyznanie, nie jakieś tam wyjątkowo intymne tylko odczucie jakie ostatnio niepokojąco często mnie dopada. Mianowicie odczuwam coś w rodzaju spowszednienia procesu odbioru muzyki, a precyzyjnie rzecz ujmując większość albumów, które dorobiły się w mojej kolekcji statusu klasyków (i to takich bez względu na rok powstania) funkcjonuje bardziej jako tło dla codziennych obowiązków, a słuchanie ich z większym zaangażowaniem staje się doświadczeniem zagubionym w przeszłości. Na bieżąco bowiem, systematyczne do nich powracanie nie absorbuje jak niegdyś mojej uwagi i nie przynosi już większej niż przeciętnej ekscytacji. Na szczęście totalnemu wypaleniu pasji zapobiega najprostszy mechanizm, polegający na odstawieniu muzyki na czas krótszy, sprowadzający się do maksymalnie dwóch dni. Jednak najskuteczniej na powrót ogień wzniecają we mnie płytowe nowości w zapętleniu całymi dniami odtwarzane i co zadziwiające to właśnie te, które gatunkowo są względnie odległe od intensywnie gitarowej stylistyki. Tym samym przechodzę do meritum obecnego wpisu, czyli intensywnie przyswajanego drugiego krążka gościa, który jak większość mniej lub bardziej w ambitniejszym popie grzebiących wie, zaistniał przed sześcioma laty kontrowersyjnym quasi psalmem o zabieraniu bliskiego partnera interakcji w bliżej niejasnym celu (te literackie środki stylistyczne) do Kościoła. :) Powrócił Hozier zaledwie przed dwoma tygodniami albumem, który poprzedził świetną epką, z której to dwie kompozycje znalazły swoje miejsce także na longu. Zameldował się powtórnie na scenie jako dojrzały artysta, który dzięki Wasteland, Baby! ugruntowuje swoją dominującą pozycję pośród najświeższych gwiazd wartościowego popu, w którym od strony analitycznej pierwsze skrzypce głębokie emocje grają, a inspiracje sięgają zarazem wyspiarskiego folku, jak głównie kapitalnie zaaranżowanego, żarliwego czarnego soulu, bluesa i poniekąd też energetycznego funku. Mikstura powstała z tych wpływów nie posiada dominujących cech oryginalności, ale dzięki wysokiemu stężeniu pierwiastka duchowego, urzekającej zawartości eterycznej ornamentyki, w ogólności absorbującego klimatu ze świetnym groovem wykorzystującym pracę nie tylko sekcji rytmicznej, gitary, klawiszy ale i chórków czy klaskanych fragmentów nobilituje ją do rangi czegoś wystarczająco ciekawego, by pośród konkurencji zostać dostrzeżonym. Tak właśnie widzę twórczość Hoziera i nie mam wątpliwości, iż przed nim wspaniała perspektywa długiej i bogatej kariery, a w dalekiej przyszłości status ikony może nawet podobnej tej jaką Sting osiągnął. Tak sobie teraz wyobraziłem ten wspaniały duet jak w kameralnych warunkach klimatycznej sali koncertowej hipnotyzuje publiczność harmonią plastycznego dwugłosu. W tym momencie to tylko życzenie, ale z tego rodzaju życzeń które może się zaskakująco szybko ziścić, wszak nie ma chyba przeciwwskazań formalnych ani konfliktu interesów. Szczególnie że popularność Hoziera rośnie, a tym bardziej legenda Stinga jeszcze nie gaśnie. Póki co zanim wróżka we mnie oficjalnie uznanie zdobędzie z niecierpliwością oczekuje występu Hoziera w warszawskim klubie Palladium, gdzie w towarzystwie bliskiej mi wielkiej fanki talentu Irlandczyka zamierzam się późnym latem zameldować.
P.S. Po raz kolejny strumień świadomości spływający na klawiaturę zapomniał w sposób merytoryczny odnieść się do poszczególnych kompozycji. Usprawiedliwieniem niech będzie oczywistość sprowadzona do przekonania któremu pozostaje uparcie wierny, że lepiej muzykę odczuwać niż poddawać ją autopsji. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz