Mickey i Mallory Knox,
tak pamiętam was! Trudno was k**** zapomnieć! Parka z piekła rodem i Oliver
Stone w swoim jednym z wielu klasyków, tym razem niczym Tarantino i
Gilliam w jednym zderza koszmarną rzeczywistość z wizualny surrealizmem. Leonard Cohen wybrzmiewa na starcie i w finale, a pomiędzy Rage Against The Machine, Nine Inch Nails, Jane's Addiction, Cowboy Junkies, Bob Dylan i Peter Gabriel oraz sporo jeszcze dodatkowej energetycznej muzycznej erupcji i nawet odrobina czystej symfonii. Urodzeni
mordercy to rozpasany stylistycznie pomysł na zdjęcia, niekonwencjonalna perspektywa
kamery, coś co wówczas było w kinie czymś względnie nowym. Montaż ekspresyjny, wstawki
czarno białe, przefiltrowane, animowane itd. Ogólnie chuliganeria w narracji i
ustawiczna kombinacja w obrębie obrazu i jego sklejaniu. Masa detali, drobnych
wtrętów na poziomie podprogowym, symboliki i gry z konwencją w rock’n’rollowych
rytmach. Brutalny psychodeliczny trip, może też filozoficzno-duchowy, czytaj szamański
rytuał z licznymi podtekstami, mocnym przesłaniem
i nienapawającą optymizmem puentą. Barwna definicja zaburzeń osobowości, socjo
i psychopatii, mrocznej ludzkiej natury oraz medialnego szału wokół negatywnych
bohaterów stających się popkulturowymi idolami. Prowokacyjny, buchający ogniem
piekielnym gorzki satyryczny komentarz do pojebanej rzeczywistości. Kontrowersyjny
eksperyment formalny, błyskotliwa pod względem merytorycznym analiza morderczego
obłędu, jego genezy czyli konsekwencji koszmaru z dzieciństwa. Siarczysty
sugestywny dramat z obłędnym aktorstwem, wychodzący zdecydowanie poza schemat,
aktualny ówcześnie jak i chyba jeszcze wyraźniej dzisiaj. Ktoś śmie obecnie
zaprzeczyć, że jako cywilizacja jesteśmy zgubieni?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz