poniedziałek, 4 marca 2019

Natural Born Killers / Urodzeni mordercy (1994) - Oliver Stone




Mickey i Mallory Knox, tak pamiętam was! Trudno was k**** zapomnieć! Parka z piekła rodem i Oliver Stone w swoim jednym z wielu klasyków, tym razem niczym Tarantino i Gilliam w jednym zderza koszmarną rzeczywistość z wizualny surrealizmem. Leonard Cohen wybrzmiewa na starcie i w finale, a pomiędzy Rage Against The Machine, Nine Inch Nails, Jane's Addiction, Cowboy Junkies, Bob Dylan i Peter Gabriel oraz sporo jeszcze dodatkowej energetycznej muzycznej erupcji i nawet odrobina czystej symfonii. Urodzeni mordercy to rozpasany stylistycznie pomysł na zdjęcia, niekonwencjonalna perspektywa kamery, coś co wówczas było w kinie czymś względnie nowym. Montaż ekspresyjny, wstawki czarno białe, przefiltrowane, animowane itd. Ogólnie chuliganeria w narracji i ustawiczna kombinacja w obrębie obrazu i jego sklejaniu. Masa detali, drobnych wtrętów na poziomie podprogowym, symboliki i gry z konwencją w rock’n’rollowych rytmach. Brutalny psychodeliczny trip, może też filozoficzno-duchowy, czytaj szamański rytuał z licznymi podtekstami, mocnym przesłaniem i nienapawającą optymizmem puentą. Barwna definicja zaburzeń osobowości, socjo i psychopatii, mrocznej ludzkiej natury oraz medialnego szału wokół negatywnych bohaterów stających się popkulturowymi idolami. Prowokacyjny, buchający ogniem piekielnym gorzki satyryczny komentarz do pojebanej rzeczywistości. Kontrowersyjny eksperyment formalny, błyskotliwa pod względem merytorycznym analiza morderczego obłędu, jego genezy czyli konsekwencji koszmaru z dzieciństwa. Siarczysty sugestywny dramat z obłędnym aktorstwem, wychodzący zdecydowanie poza schemat, aktualny ówcześnie jak i chyba jeszcze wyraźniej dzisiaj. Ktoś śmie obecnie zaprzeczyć, że jako cywilizacja jesteśmy zgubieni?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj