Oj dość nierówny jakościowo
bywa Clint ostatnio i choć zdarza mu się wybierać do realizacji projekty mało intrygujące
i zupełnie nieinspirujące, to „Muł” jest naprawdę fajny i dał mi ogromną
frajdę, gdyż na takiego Clinta od dłuższego czasu czekałem. Postać Earla
zainspirowana została autentyczną historią zatrzymania najstarszego przemytnika
w branży narkotykowej, lecz w kinowej wersji, w sensie
sentymentalno-nostalgicznym nie pozbawiono jej też wątków autobiograficznych,
czy odniesień do kultowego Walta Kowalskiego. Earl to też weteran wojenny, również
o konserwatywnych przekonaniach i równie intensywnie czerpiący z życia kosztem
zaniedbywania relacji rodzinnych. Tkwiący mentalnie w głębokiej przeszłości,
zupełnie nieprzystosowany do współczesności, lecz mimo to na swój specyficznie
sarkastyczny sposób zimnokrwisty i filuteryjny. Earl swego czasu zbierał laury jako uznany hodowca kwiatów, sporo też w przeszłości jeździł,
bo lubił i nadal czerpie przyjemność z jazdy, przy okazji zabijając w ten sposób czas dobrze sobie dorabia. Tyle że rola muła dla kartelu narkotykowego to niebezpieczna fucha, a związane z nią ryzyko względnie szybko komplikuje już mocno niestabilne
życie zmarginalizowanego staruszka. Nie jest to zdecydowanie film o przestępczej branży, choć jej specyfika oczywiście odbija się w ukazanych losach bohatera,
lecz w samej rzeczy jest to wartościowy obraz o człowieku, który nie
całkowicie, ale jednak zasadniczo przegrał swoje życie, bowiem priorytety w
młodości mu się pomieszały i dopiero teraz u schyłku swego życia naturalnie
dostrzega własne błędy starając się zadośćuczynić swym bliskim. Jak Eastwood przyzwyczaił w swych największych dziełach, tak i w Przemytniku odczujemy
silne emocjonalne poruszenie, zarówno ogólne nad losem ludzkim jak i szczegółowe
intensywne w kilku scenach bardzo refleksyjnych. Nie ma zaś w Przemytniku irytującej i ośmieszającej
wymowę ckliwości z obowiązkowym happy endem czy każdorazowym zalewaniem się łzami
i wpadaniem sobie w ramiona, gdy przebaczamy. Sporo tutaj nienachlanego dydaktyzmu
między wierszami, bez łopatologii praktycznie stosowanej i bez ofensywnej
propagandy moralizatorskiej, które z miejsca zabiłyby istotę magnetyzmu
dramatów Eastwooda. Są obowiązkowe perełki w postaci sceny barowej, odniesień
do naznaczania i etykietowania, czy ironizowania w kontekście poprawności
politycznej – wszystkich słownych gierek z przekorą i sarkazmem w roli głównej.
Bo Eastwood posiada dar, którego próżno szukać u innych konserwatywnie
zaprogramowanych twórców, że wrzucając do wspólnego kotła, cholernie ważne banały
o roli rodziny, wulgarną seksistowską goliznę, hedonistyczne męskie przyjemności, przemoc, rasizm i homofobię, to nikogo nie obraża, a nawet potrafi przyłapać przewrażliwionych
na tym tle radykałów na chwilowym zaprzestaniu marszczenia czoła. :) Ma ten
prawicowy sukinkot wielkie serducho i kapitalną umiejętność obnażania i ośmieszania wszelkich
ideologicznych umysłowych odpałów i jedyne co mnie po seansie martwi, to fakt że chyba to ostatnie jego
słowo w kinie, a na pewno ostatni taki Eastwood z Eastwoodem. Czas jest przecież
bezwzględny, a drugiego takiego lirycznego wirażki na horyzoncie nie widzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz