Nakręcony do oporu, niczym mechaniczny kurczaczek super entuzjastycznymi ocenami, udałem się krokiem hiper dynamicznym (w dodatku w dobrym towarzystwie) do kina i teraz po seansie zadaję sobie pytanie, czy hip hip hurrra tak gęsto i często obecnie odśpiewywane przez środowisko krytyków na cześć sukcesu Riana Johnsona jest powiązane wprost z totalną posuchą w konwencji rozrywkowego kina kryminalnego - robionego ze swadą w klasycznej formule, z wykorzystaniem wszelkich możliwych schematów? A może nastąpił zwyczajny przesyt cierpiętniczym ambitnym kinem, w którym jeden dramat na serio przegania w ślimaczym tempie kolejny dramat na mega serio - bądź być może jest to po prostu zachwyt bezrefleksyjnie powielany, bo tak napisali ci co pisząc zawodowo z pewnością wiedzą doskonale co piszą i MYLIĆ SIĘ NIE MOGĄ? :) Jak zwykle prawda musi leżeć pośrodku, będąc wypadkową złożonego wnioskowania i subiektywnego spostrzegania inspirowanego zbiorowym odzewem, a te moje powyższe domniemania, to tylko kropla w morzu wielorakich przypuszczeń. :) Wstęp powyższy mógłby śmiało sugerować, iż jestem dość krytyczny wobec pracy wykonanej przez sztab pod dowództwem Johnsona, ale jest to tak naprawdę świadoma zmyłka, prawie tak błyskotliwie rozpisana jak sam scenariusz napisany ręką autora skryptu i reżysera w jednej osobie. Trochę sobie pozwalam na uszczypliwości, odrobinę staram się dla uatrakcyjnienia tekstu poprzekomarzać, po drodze gubiąc się już w tym co sam o Knives Out myślę. Tak właśnie na mnie wpłynęła stylistyka wykorzystywana przez reżysera, który nie robiąc właściwie niczego wyjątkowego, tak mocno zaistniał obecnie w świadomości kinomaniaków. Zrobił kolorową (tutaj skojarzenie nie dla smarkaczy) Kobrę na bogato (jak donosił żartobliwie pewien uznany krytyk, przytaczając trafną opinię swojej matki) i wstrzelił się kapitalnie w potrzeby widza, łącząc ciekawie dzięki wyrazistej scenografii i efektownym rekwizytom (funkcjonującym w służbie spirali scenariuszowej), ambicję skorzystania z dobrodziejstwa ikonicznego popkulturowego dziedzictwa z aluzjami do współczesności. Nie dokonałby tego tak atrakcyjnie dla oka i ucha, gdyby nie miał talentu, a doskonałego warsztatu mierząc siły na zamiary by mu brakło oraz gdyby co kluczowe menażeria osobliwych i niezwykle ekspresyjnych w założeniu postaci odegrana byłaby bez pasji. Polotu na szczęście plejadzie gwiazd nie zabrakło, więc nawet jeśli ktoś szukałby tu dziury w całym i tak jak ja nie padał jednak w ogólnym rozrachunku na kolana, to musi przyznać że wyszło spójnie i przekonująco. Proszę tylko aby pracy wykonanej przez Riana Johnsona nie porównywać z taką łatwością do beletrystyki pióra Agathy Christie, bowiem mimo, że inspiracja autora scenariusza jasna, to klimat realizacji pozbawiony tego subtelnego uroku płynącego z kart opowieści, których bohaterami Hercules Poirot, czy Panna Marple. To nie jest złośliwa krytyka pomysłu, to tylko drobna sugestia dostrzegająca nie tylko kosmetyczne niuanse, niepozwalające mi niestety reagować równie ekstatycznie jak miliony widzów i setki zawodowych opiniotwórców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz