Nie
byłoby wielkim nadużyciem i daleko od prawdy bym nie odbiegł, gdybym napisał,
że jest to film jednej genialnej sceny dramatycznej i jednej symbolicznie wyjątkowej
sceny (jakby to określić?), nie wiem - barowej, a może quasi musicalowej. Nie wprowadziłbym w ten sposób w błąd tych, którzy jeszcze
szczęścia nie mieli zaznajomić się z najnowszym filmem od lat obiecującego Noah Baumbacha, ani też jak myślę nie zaprotestowaliby ci wszyscy, którzy z tą
kinową perełką już zapoznani. Tyle że w prawdziwych stwierdzeniach powyższych
jest też podchwytliwość skryta, gdyż oprócz tych dwóch najbardziej
newralgicznych/symbolicznych momentów, jest też żywa w widzu przez seans ponad dwugodzinny
gama rozbudowanych emocji związanych z pozostałymi scenami równie doskonałymi,
chociaż w bezpośredniej konfrontacji mniej wyrazistymi. Stąd bezdyskusyjnie będąc usprawiedliwionym
eksponując gorliwie powyższe, w moim subiektywnym mniemaniu momenty kluczowe, nie zamierzam absolutnie deprecjonować
wartości całości, bowiem idealnie zrównoważona formuła tego dzieła, zawiera w
sobie to co w ciekawym dramacie obyczajowym najważniejsze, czyli rosnące napięcie i wraz nim równorzędnie emocje, które albo eksplodują
(przykład pierwszy) lub też prowadzą równie pokrętnymi ścieżkami do refleksji
(przykład drugi). Główny ciężar narracji Historii małżeńskiej spoczywa na dialogach i to z nich
czerpana jest zasadniczo wiedza na temat przeszłości związku, jak i wydarzeń,
które wprost przyczyniły się do kryzysu. Zagląda widz do intymnego życia Nicole i Charliego wprowadzony szczwanym startowym zabiegiem, który z każdą kolejną
minutą projekcji intensywniej nabiera priorytetowego znaczenia, stając się
rodzajem wciąż powracającego wyrzutu sumienia bohaterów. W zasadzie trudno
zrozumieć powody podjętych radykalnych działań, szczególnie, że miłosne uczucie
schłodzone fundamentalną nielojalnością (zdrada jak zawsze), nigdy tak naprawdę
nie wygasło, a klucz do zrozumienia decyzji o rozstaniu tkwi bardziej niż w
utracie zaufania i erozji namiętności, w dokuczliwym poczuciu podrażnienia
ambicji – może pierwotnie w mechanicznym pędzie dnia codziennego. Niestety pochopne
działania szybko niosą bezpośrednie konsekwencje, a niemal całkowity brak
świadomości istnienia przykrego echa piekła sądowej batalii, bądź zwykła infantylna naiwność
przypisana do osobowości bohaterów (artyści z głowami w chmurach), naraża ich
na całą serię przywracających zbyt późno przytomność wstrząsów. Bo rozwód to
przecież nie teatralna tragikomedia reżyserowana od początku do końca według
scenariusza rozpisanego przez parę bohaterów. Rozwód to jak się niemal
natychmiast przekonują wyczerpująca odruchowa bitwa, toczona w dodatku pod dyktando zawodowców
czerpiących pokaźne zyski z jej dramatycznego przebiegu. Rozwód wreszcie, to
nie czas empatii, tylko bolesny czas wzajemnych pretensji i rozczarowań –
wyrzutów i osobistych rachunków sumienia. Czas uzależnienia od decyzji osób
trzecich, ich wglądu w skomplikowane relacje, bez żadnej gwarancji trafnego opisania
spostrzeganej rzeczywistości, więc i naturalnie czas poczucia krzywdy i
całkowitej utraty kontroli. To jest zatem film, który może zadziałać jako
otrzeźwienie dla par, które mogą mieć przekonanie, iż rozwód to najłatwiejsza
droga ucieczki przed koniecznością posprzątania w zaburzonej relacji, kiedy w
ich wygodnym postrzeganiu zdjęcie plastra jednym ruchem może już za moment oczyścić
atmosferę i przynieść szansę na ułożenia sobie życia na nowo. Nie mam pewności
czy taka była intencja twórców, ale zakładam z dużą dozą pewności, że miał to
być obraz przestroga – film który w formule poniekąd allenowskiej (Baumbach genialnym uczniem Allena) mówi o potrzebie przezwyciężenia oporu przed
dialogiem, który miałby szansę oszczędzić całej masy przykrości i poprowadzić
do wybaczenia (uwaga spoiler - ech gdyby ona wtedy nie uniosła się dumą i gdyby
pozwoliła na przepracowanie kilku wątków podczas mediacyjnej terapii). Ale wtedy historia
potoczyłaby się zupełnie innym torem i nie byłoby widzowi dane spotkać się (w
klimacie dalekim od programowej w tym gatunku ostentacji i lamentu) z genialną
żonglerką świetnym obyczajowym poczuciem humoru, intelektualnym sarkazmem i zawodowym cynizmem (postacie prawników), podporządkowanym oczywiście dojrzałemu przesłaniu
zbudowanemu na fundamencie silnie oddziałujących emocji.
P.S. Wiem że nie poruszyłem wielu znaczących wątków, ale i bez nich tekst jest kobylasty, więc po prostu jak coś to pytajcie, drążcie. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz