Przyznaję się, że porzucony finałem bez wyjaśnień (w nielichym zagubieniu), nie
wszystko z tej obłędnie wyeksponowanej historii dwóch pogrążających się w szaleństwie
latarników zrozumiałem. Wciąż zgłębiam metafory i wyszukuję świeże konteksty –
w interpretacyjnych niuansach i domysłach cholera tonę! Lecz bez względu na skomplikowany jego
wymiar analityczny (pierwotna natura lęku, siła podświadomego oddziaływania mitów, długotrwała izolacja czy wprost rzucona klątwa???), jednego jestem pewien! Nie mam najdrobniejszych wątpliwości, że był to aktorski (to trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć) i artystyczny majstersztyk.
Estetyka w jakiej Robert Eggers umiejscowił narrację i praktyczny wymiar
sugestywny użytej "stylówy", to jakiś kosmos pod względem bezpośredniego wpływu efektu wizualnego
oraz efektywności zagospodarowania eksplorowanej formuły klimatu na widza. Godne największego podziwu mistrzostwo
osiągnięte przez młodego reżysera już przy okazji realizacji drugiego filmu w
karierze. Mimo iż debiutowi trudno większe braki zarzucić, to jednak The Lighthouse
sięga zdecydowanie ponad wcześniejszy poziom wysublimowania optycznego (scenografia, gra światłem i montaż) oraz psychologicznego oddziaływania i jeszcze mocniej grzebie w ludzkich psychozach. Ten obraz odrzucając jakiekolwiek współcześnie atrakcyjne dla widza sztuczki w rodzaju
fabularnych twistów, zasysa delikwenta w swoją ziarnistą szaro-czarną fakturę i potrafi używając
niewyszukanych określeń solidnie sponiewierać. On żyje, on pulsuje – jego się odbiera
niemal wszystkimi zmysłami, bo widzi (nieprawdopodobne doznania wzrokowe),
słyszy (niesamowite opracowanie dźwiękowe i muzyczne) oraz wręcz czuje jego zatęchłą woń (przeszywającą
wilgoć, odór stęchlizny). Kino totalne - dopracowane i spełnione. Dzieło to w dzisiejszym kinie absolutnie wyjątkowe, które zbuduje reżyserowi na lata legendę i podniesie przyszłe oczekiwania do niebotycznego poziomu. Produkcja wielce kunsztowna, która odbija się zasłużenie bez cienia przesady silnym echem w środowisku
twórców i wielbicieli ambitnej klasyki, nawiązując do archetypicznego kina
sprzed niemal stu lat. Sięgając stylistycznie po inspiracje do ikonicznego niemieckiego ekspresjonizmu,
powstał film KOZAK (Eggers kozak!!!), który według obecnych standardów filmowych i potrzeb widza,
nie miał prawa tak szeroko zaistnieć, a sam pomysł winien być zarzucony już na
etapie liczenia funduszy i szacowania wpływów. Nie ma się przecież co
oszukiwać, iż wyłącznie dzięki doskonałym recenzjom zapełni kina, a praktyczne
doświadczenie jego odbioru, tylko u garstki wytrawnych widzów wzbudzi zachwyt. Myślę że
kluczowe w uzasadnieniu tej tezy mogą być osobiście zaobserwowane skrajne reakcje publiczności po finałowej scenie - po wyjściu mogłem dostrzec zarówno pojedyncze niepewne uśmieszki, miny
zdradzające kompletne zagubienie, wyrazy twarzy zadziwione, tudzież zniesmaczone oraz te też oczywiście koszmarnie przerażone. Stąd brawa dla Roberta Eggersa za odwagę, owacje na stojąco za programowy w jego twórczości prymat sztuki nad biznesem, oraz podziękowania dla kreatywnego studia i bezinteresownych sponsorów.
P.S. A Pattinson i Dafoe (celem koniecznego wyjaśnienia donoszę), to dokonali czegoś nieprawdopodobnie autentycznego i przerażająco sugestywnego - wbili mnie w
fotel klasycznym warsztatem, bo inaczej tej oszałamiającej ekspresywnej pasji w monologach nie można określić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz