Sprzed dwóch dekad obraz, na podstawie powieści Cormacka McCarthy'ego i w reżyserii Billy'ego Boba Thortona, w dodatku w doskonałej obsadzie. Nazwiska jakie tu grają, to obiektywnie znakomite zarówno ówczesne gwiazdy pierwszego i drugiego planu, natomiast z mojej perspektywy tytuł który nie rozumiem jakim cudem wówczas przegapiłem i dopiero teraz nadrabiam. Nostalgiczna opowieść o zmierzchu czasów cowboyów, o podroży w głąb dzikiego wciąż Meksyku, gdzie dla odróżnienia pod koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku tradycja cowboysko-ranczerska wciąż jeszcze była żywa. Robi dobre wrażenie, bo aktorsko bez zaskoczenia trzyma poziom, ale też swoje robi bardzo charakterystyczna obecność w kadrze zwierząt. Koniki i krówki, a dokładnie podkreślam kwestię dźwięków jakie stada tutaj wydają oraz relację dzikiego stworzenia z człowiekiem, plus muzyka wespół z widokami, dające prawo by oceniać wysoko mimo że lata od premiery minęły i standardy kinowe też ewoluowały. Stąd wygląda to bardzo klasycznie i opiera się na tradycyjnych filmowych właściwościach, gdzie klimat i stosunkowo prosta historia wyraża tak wartość jak i przywiązanie do konserwatywnego kinowego doświadczenia. Balladowa z początku, później dramatyczna, a po części też melodramatyczna (wątek oczywiście musi być miłosny) charakterystyka i jej tonacja nie mierzą, chociaż narracja dość smętna i w sumie dzieje się niewiele, więc miłośnik produkcji o żywym obliczu może odczuć znużenie czy rozczarowanie. Młodość i naiwność kroczą w parze i dają bolesną lekcję życia - tak bym finalnie lakonicznie fabułę streścił. Zachęciłem? ;)
P.S. Podsumowując już na marginesie - okolice Wichrów namiętności i Rzeki życia, ale jednak Robert Redford, a jeszcze bardziej Edward Zwick w takie kino potrafił z widzem zagrać lepiej. Także John Hillcoat kręcąc bardziej współcześnie Gangstera, czy nawet Susanne Bier Serenę potrafili wykrzesać więcej emocji. Tak ja myślę teraz - uświadomiwszy sobie klasę bezpośredniej konkurencji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz