Oczywiście jak zawsze, powiem co mam powiedzieć prosto z mostu! Baz Luhrmann to bezdyskusyjnie z wysokiej półki spec od ekranowego szołmeństwa. Wiadomo, choreograficznego i kostiumowego przepychu i jak niestety ostatnio udowodnił, wznawiając historię Wielkiego Gatsby’ego, też tandetnego efekciarstwa w postaci komputerowo wygenerowanych obrazków, niby ubogacających efekt i odbiór. W klasycznym od strony merytorycznej biopicu Elvisa, wrzucił wszystko z czym jest kojarzony, ale to przyklejone do firmowanej formy efekciarstwo (co mnie zaskakuje) nareszcie jest ze względnym (dyskusji pewnie nie unikniemy :)) smakiem przemycone i nie stanowi osi centralnej, choć dynamika, energia - rytm i flow, to kluczowe elementy prawie trzygodzinnej ekspozycji. Luhrmann warsztatowy kierownik zamieszania, jest tu w stu procentach sobą, ale też sobą takim jakim chciałbym, by częściej bywał. Miałem długo mnóstwo wątpliwości - najpierw powstrzymujące przed zaakceptowaniem Luhrmanna jako Presleya biografa opory. Potem jednak one nieco zmiękły, bo premierowe recenzje wykluczały przerost natężenia cekinowego kiczu, nie wykluczając przecież jego obecności, bo jak niby robić szoł o Elvisie bez ichże uwzględnienia. Tylko że Luhrmann tym razem pogodził rollercoasterową rozrywkę z barwnym ale i mrocznym psychologicznym dramatem, będącym właściwie u fundamentu tragiczną historią życia wrażliwego artysty. Jego klasycznego lotu ku sławie i upadku pod jej ciężarem, by odrodzić się jak Feniks z popiołów, po czym ostatecznie już spłonąć w oślepiającym blasku wymagającej heroicznego wysiłku estrady i w konsekwencji lekomańskiej paranoi. Rola Austina Butlera oczywiście mega, na scenie (w imponujących inscenizacyjnie fragmentach), w ruchu wręcz po wielokroć mega i już tak wielu tak wielu o jego fenomenie napisało w zachwycie, że ja się pod tym tylko podpisuję. Najważniejsza jest jednak muzyka, dzięki której Król wbrew swoim obawom żyje i żyć będzie. To ona nadaje tempo, buduje klimat i określa nastrój narracji. Płynące w żyłach Afroamerykanów blues i gospel, które stworzyły postać Elvisa, a on sam dzięki gigantycznemu talentowi dopisał do niej treść, a historia finalnie zasłużoną mitologię. Muzyka intensywnych skrajnych emocji, doprowadzająca tak do krwi wrzenia jak melancholijnych uniesień. Buntownicza i z duszą, bo rewolucyjna w kontekście kulturowym, niepoprawna politycznie prowokująca oburzenie prawicowych białych hipokrytów, ale i autentycznie poruszająca. Natomiast cholera wie ile w tym scenariuszu prawdy historycznej, a ile wygładzonej "prawdy" na sprzedaż. Ja wiem z pewnością ile tu energii. Mnóstwo! Wiem też że puenta piękna i ogólnie kapitalne widowisko - niby takie miało być nic, a wyszło WSZYSTKO! I ja jestem pod WRAŻENIEM.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz