Niewiele było potrzeba, abym seans zaczął z bardzo pozytywnym nastawieniem. Wystarczyło doskonałe tło muzyczne, które wprowadziło wstępny element dramatyczny i podkreśliło czający się tragi-komizm formuły ostatnimi czasy w kinie europejskim niezwykle popularnej. Daleko nie szukając, nasza rodzima wersja Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, czy też bardzo pozytywnie zaskakujący Teściowie Jakuba Michalczuka z doskonałymi kreacjami (Ostaszewskiej, Kuny, Dorocińskiego i Woronowicza), jak i taka nie bardzo udana, bo pod pozorem quasi nostalgii i uniwersalnego rodzinnego cyrku wciskająca merytoryczną watę Zupa nic Kingi Dębskiej. A może jestem w błędzie i reżyserka uderza w tony dużo ambitniejsze, jakie w Turyście poddawał analizie Ruben Östlund? Zachowanie i konsekwencje, reakcja na bodziec itp., itd.? Fucking Bornholm z jednej strony jedzie po tej właśnie można by powiedzieć ryzykownej, bowiem mocno już wyeksploatowanej linii, a więc trzeba mu było oprócz sprawdzonej metodologii rozwoju wydarzeń czegoś świeżego, aby mógł mi zaimponować. Z drugiej korzysta z przykładu Östlunda i próbuje na splecione przyczynowo-skutkowo części, rozłożyć indywidualne mechanizmy psychologiczne, prowadząc w tym celu przy okazji precyzyjną dekonstrukcję relacji. Tej postulowanej świeżości jednak brak, stąd jest schematycznie, ale sposób realizacji rzetelny i aktorstwo niczego sobie, a fragmentami nawet kapitalne oraz sama historia w którą co by nie szukać dziury w całym można uwierzyć i znaleźć pewnie bez problemu podobnych (nie dosłownie oczywiście) wzorców dookoła co niemiara. Nawet "młody" Stuhr często już jadący na irytującym autopilocie nie irytuje i nie przeszkadza, zatem werdykt brzmi - dobre to było! :)
P.S. Kamperowe społeczności i kamperowa mentalność, to też na marginesie piękna do szerszej socjologiczno-psychologicznej rozkminy tematyka. Tak jak sprytnie humorystycznie wyeksponowana tutaj skandynawska poprawność, posunięta do granic absurdu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz