nak uzależnienie od tych dźwięków miało zdecydowanie
silniejszy charakter. Tyle rysu monograficznego – wzruszającej historii związku
pomiędzy fanem, a zespołem. Czas na konkrety wśród których w przypadku Glorious
Collision wyraźnie w stosunku do poprzedniczki zmieniło się brzmienie – dużo
bardziej suche, a przez to mniej sterylne, takie szorstkie jakby na „żywca”
ukręcone – jak na konwencje w jakiej Evergrey egzystuje wyraźnie się
wyróżniające. Same kompozycje natomiast zachowały charakterystycznego ducha,
zawieszone gdzieś pomiędzy rozedrganymi partiami gitar, łomocącej wyraźnie
perkusji i klawiszowej typowo dark metalowej ornamentyki. Nad całością dzięki
dominującej roli Englund'a i jego wokalnej ekwilibrystyki, chwytliwości i
zwyczajnie świetnego rasowego, soczystego, stylowo zachrypłego heavy wokalu,
jak i smykałki do budowania pięknych linii melodycznych szczególnie wyraźnych
we fragmentach o charakterze akustycznym gdzie tajemniczy duch buduje atmosferę
zadumy i refleksji. Podkreślę na koniec jeszcze, iż moje silne przywiązanie do
twórczości tych Szwedów wciąż mnie intryguje, gdyż styl w jakim funkcjonują tak
naprawdę nigdy nie wzbudzał mojej sympatii, więcej kojarzył i nadal kojarzy mi
się z pewnym schematyzmem kompozycyjnym i dosyć banalnie groteskową czy
kiczowatą formą i treścią. Jak widać i jak przekonuje się od lat z
zaciekawieniem oczekując nowych produkcji ekipy Toma Englund'a nie gatunek
muzyczny w jakim twórca się porusza, a naturalny talent, błyskotliwość i
umiejętne unikanie banału i kiczu decyduje o wartości dzieł. I może właśnie z
tego powodu szczególnie ważna to dla mnie formacja, a może zwyczajnie dałem się
schwytać na ten łapiący za serducho lep i tylko próbuje na siłę wcisnąć sobie
mniej ckliwe wyjaśnienie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz