Niezrozumiałe często są ścieżki
jakimi od rozstania z Sepulturą podąża Max Cavalera - zwyczajnie trudno trafić
za gościem, którego podejście do muzycznej materii, czy ideologicznego
zaangażowania zawiera w sobie tak wiele wykluczających się pierwiastków. Ciężko
bowiem, choć traumatyczne przeżycia rodzinne plus silny wpływ kobiety w jakimś
stopniu usprawiedliwiają decyzje z końca lat 90-tych zrozumieć nagły zwrot światopoglądowy, jednakże trudniej
jeszcze "ogarnąć" ostatnie działania tej ikony. Wraz z albumem Dark
Ages powrót stopniowy do łojenia riffów o tak charakterystycznej dla niego
strukturze cieszy mnie ogromnie, jednak ciągle funkcjonujące odniesienia do
najwyższego, jemu dedykowanie albumów, kiedy to obnosi się w koszulkach
ekstremalnych, silnie często zaangażowanych skrajnie biegunowo prekursorów jest
mi całkowicie niezrozumiałe. Obojętne przejście obok wyraźnej tendencji Maxa
do specyficznego "odjazdu" jaki sam starszy z braci Cavalerów funduje
sobie we własnym wszechświecie niewykonalne dla wielu oddanych zwolenników się
wydaje. Zapuszczony "na maksa" (sic!), przypominający bardziej
kloszarda niż legendę metalowej sceny w wywiadach plączący się niemiłosiernie,
wpadający w przed koncertowe lub po koncertowe labilne nastroje jest zdecydowaną
antytezą stabilnego kompana z Sepy - Andreasa Kissera tutaj mam na myśli. I jedynie jakość
muzyki ostatnio przez tą ikonę tworzonej, zapewne przy sporym współudziale
wirtuozerskiego Marca Rizzo pozwala na względnie poważne traktowanie Maxa.
Kolejny, już czwarty album po kontrrewolucyjnym zwrocie przynosi wszystko to, za co cenie sobie najbardziej pomnikowe produkcje sygnowane nazwami projektów
Cavalery. "Wyrywają mnie tu z butów" zatem cięte, agresywne,
niepozbawione jednak pierwiastka melodyjnego riffy, ozdobne serwowane z dozą
wysublimowania ultra-melodyjne solówki, wybrzmiewające fenomenalnie bogate pasaże,
perkusyjne galopady, trybalne rytmy oraz skandowane z zaangażowaniem wyśmienite
wokalne partie. Barwa ryku Maxa niemal niepodrabialna, markowa niejako i
w przekonaniu moim od lat zachowująca status wzorcowej. Brakuje mi jedynie
więcej tych wręcz trip-hopowych czy przypominających estetykę reggae
subtelnych odlotów (patrz: American Steel - tu serwowanych w sposób modelowy),
z taką pasja i wyczuciem aplikowanych na Conquer - w moim prywatnym rankingu
albumie kultowym od jakiegoś czasu nazywanym. Ten właśnie drobny w odczuciu
moim mankament stawia Enslaved o oczko niżej od krążka z 2008-ego roku. Chociaż być może większa odczuwalna surowość ostatniego albumu stanowić po
latach będzie o jego bardzo wysokiej wartości, a mniejsze wysterowanie na elektroniczne
bujające detale doda materiałowi charakterystycznego waloru. Czas pokaże, czas
zweryfikuje, jednak już dzisiaj krążek to zdecydowanie klasowy, potwierdzający
nadal wysoką formę Soulfly i jedynie wątpliwe zachowania około muzyczne Maxa
mogą wzbudzać niepokój wśród zwolenników bez urazy, tłustego posiadacza
charakterystycznych dredów. Patrząc jednak z perspektywy historii muzyki
awangardowej często bywało, iż osobowości szczególnie nieprzewidywalne, w
kryzysach różnorakich zagubione z najwartościowszą sztuką wypływały. Zatem
trudno tu jednoznacznie wyrokować, gdyż ułożony, stabilny Cavalera równać się
może nudna, przewidywalna schematyczna do bólu muzyka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz