Nie tylko
sentymentalnie w rejony muzyczne gdzie emocjonalna głębia podparta
nietuzinkowymi umiejętnościami osiąga wyżyny, od ponad dekady systematycznie
się udaje. Ten album jest dla mnie bezwzględnie wyjątkowy. In Absentia
otworzyła mi bowiem oczy na scenę ogólnie
progresywną określaną, jednak dzięki trafnemu zbilansowaniu pomiędzy
progresywnym, często w gatunku bliskim megalomanii rozpasaniem
instrumentalistów, a zwartą formą bardziej charakterystyczną dla twardego rocka - nie pchnęła na szczęście ku rejonom zbyt sztucznie wydumanej retoryki. To
kapitalne wyczucie formuły zaowocowało krążkiem pełnym zarazem mocarnej
dynamiki, solidnej struktury riffów jak i melancholijnych wycieczek jakie
fundują klawisze czy gitarowe solówki, a sekcja rytmiczna o wspaniałym pulsie
wzniosła szkielet, który przez grubo sześćdziesiąt minut nie pozwala na
pojawienie się uczucia monotonii, trzymając formę In Absentii w permanentnym
napięciu. Album to dla mnie skończony, dzieło ponadczasowe otwierające dla
Jeżozwierzy nowy rozdział w ich karierze. Rezygnując z typowej często niestety
zbyt ciężkostrawnej progresywnej treści na rzecz zwartych jednak
niepozbawionych powietrza struktur, tchnęli powiew świeżości w swój styl, a
mnie w końcu do siebie tak w pełni przekonali!
Jedyny album Porcupine Tree, który toleruję. Niestety, moim zdaniem, Steven Wilson gra zbyt technicznie, skupia się jedynie na profesjonalizmie, nie dodając muzyce emocjonalności, która jest tak samo ważna, jak warsztat. "Heartattack in a Layby" to mimo wszystko dla mnie perełka. Swoją drogą, gdzie słyszysz tam brak monotonii? Mnie Porcupine Tree bardzo nudzi, ale może tylko mnie :)
OdpowiedzUsuńTen album trwa 70 minut, jakby był monotonny to już po nastu minutach byłby wyłączony. :)
Usuń