Kolejny już aktor w stosunkowo
dojrzałym wieku będąc zajmuje miejsce za kamerą i próbuje swych sił w fachu, w którym
typowego szkolnego przygotowania to nie ma. Ciekawe jest, że dość często
przedstawicielom rodziny aktorskiej równoległe rozwijanie kariery aktorskiej i
reżyserskiej z sukcesem się udaje. Jest to jak odważnie zakładam argument
udowadniający poniekąd prymat teorii przyswajanej na poziomie praktycznym, lub
przynajmniej dowód na to że obserwacja prawdziwych fachowców, często wręcz
mistrzów w akcji daje dobre przygotowanie. Z drugiej strony jak staje się za
kamerą i przed jej obiektywem jednocześnie, to ryzykuje się, że brak spojrzenia z
zewnątrz niekorzystnie wpłynąć może na realistyczne odegranie roli i potrzebna będzie
ogromna samodyscyplina, bardzo wysokie wobec siebie wymagania i czasem bolesna
autokrytyka, by tą perspektywę skutecznie zastąpić. Zaznaczam teraz, że do tego
miejsca tekst przygotowałem przed seansem, to co poniżej to już jednostkowe z
rzeczywistością starcie powyżej postawionych tez. Niestety!!! (tutaj trzy wykrzykniki
uzasadnione) Ewan McGregor nie udźwignął podwójnej roli, bowiem aktorsko wypadł
przeciętnie, chwilami wręcz żenująco amatorsko, a jako szef na planie obnażył sporo
braków, na front wypychając żałosny brak doświadczenia. Jestem na niego tym
bardziej wściekły, że zaprzepaścił ogromny potencjał dramatyczny, jaki bez
najmniejszych wątpliwości w powieści Philipa Rotha istnieje. Nie znając
literackiego pierwowzoru pozwalam sobie na takie wnioski, gdyż temat jest złożony
i człowiek nagrodzony Pulitzerem za jego rozwinięcie w powieści, nie mógł go
spłycić i okroić tak dalece, jak to scenarzysta i reżyser karygodnie zrobili.
Dodatkowo dla mnie, jako ojca relacja bohatera z córką z praktycznego i emocjonalnego
punktu widzenia była powiązana z oczekiwaniem bardzo intensywnych przeżyć,
chwytając za ojcowskie serducho. Tutaj tylko kilka scen wrażenie na emocjach
wywołało i smutne, że akurat nie były to w pierwszym rzędzie te na linii
Swede-Marry. Pomiędzy tymi rzadkimi uniesieniami dominowała masa nijakości i
mocno napompowanych patosem banałów, które gasiły chwilami pojawiający się względny żar. Zabrakło
charyzmy, napięcie siadało, gdy trzeba było do pieca dorzucić, a zamiast rozgrzanego
ostrza haratającego treścią i wizualną oprawą było w praktyce głaskanie czymś
nieco bardziej szorstkim niż pawie piórko. Nie dziwić powinno, zatem, że będąc nakręcony wiedzą o literackim pierwowzorze oraz wybornym zwiastunem na rasowy
sugestywny dramat, jestem totalnie zdruzgotany (mimo że to nie jest absolutna klapa), iż obejrzałem wyłącznie przeciętną i cholernie asekurancką ekranizację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz