Nowy Soen jest nieprawdopodobnie uzależniający, zasysa i nie puszcza mimo, że ilość kolejnych bezpośrednio po sobie już wykonanych przesłuchań
wskazywałaby na zajeżdżenie numerów poprzez obsesyjną powtarzalność. I
chociaż nie jest to tak skomplikowany materiał jak ten z Tellurian, to jednak
pośród ogromnej chwytliwości i emocjonalnej intensywności, wyczuwalnych jest sporo
aranżacyjnych smaczków do ciągłego odkrywania. To zadziwiające, iż kompozycje
skrojone dość schematycznie, pełnię kolorytu odkrywają ze zdwojoną silą po
wielokrotnych odsłuchach. Mienią się wtedy bogatymi odcieniami przejmujących emocji, wraz z każdym kolejnym spotkaniem dojrzewając w słuchaczu. Mam zasadne
przekonanie, iż magia tej płyty tkwi w świadomości aranżacyjnej, gdyż nie ma
niej zbędnego dźwięku, a struktura utworów nie będąc przeładowana nadmiarem
idealnie została wyważona. Ogólnie to na chwilę obecną najbardziej harmonijny krążek
sygnowany nazwą Soen i ogromny powód do dumy dla tych muzyków. Dziewięć
kompozycji w stawce, wraz z zaskakującym, bo tylko bonusowym na edycji limtowanej God's Acre, wśród których nie odnajduję faworyta ani jakiegokolwiek utworu, chociaż w
drobnym stopniu odstającego od stawki. Wszystko cholernie równe i precyzyjnie
przemyślane, by ta równowaga i harmonia odnosiła się do każdego aspektu krążka –
od kwestii czysto wizualnych oprawy graficznej, poprzez koncept liryczny, po merytoryczne
uzasadnienie użycia konkretnych rozwiązań melodycznych i rytmicznych. Startując
z pułapu, gdzie jednoznaczne skojarzenia z muzyką Toola były rozpoznawane,
przeszli przez etap względnego podobieństwa do A Perfect Circle, a teraz
wyraźnie korzystając z tego co najlepsze w obydwu uwypuklili trzeci punkt
odniesienia swojego stylu. Mianowicie tam gdzie mniej sterylnej mechaniki, a więcej
nastrojowej przestrzeni, królują kiedyś jeszcze nieco w tle zatopione, a
dzisiaj już pierwszoplanowe opethowe pejzaże, wzbogacane klasycznymi
przepięknymi solówkami niczym spod palców Davida Gilmoura i wyrafinowanym brzmieniem
szlachetnie użytego klawisza. Aby konstrukcja była kompletna subtelne partie
wokalne przenikają do najgłębszych pokładów mojej emocjonalności, napięcie
permanentnie wzrasta i dzieje się tak kilkakrotnie na przestrzeni
poszczególnych utworów, w symbiozie z raz egzotyczną bliskowschodnią
ornamentyką czy innym razem z ambitną rytmiką. Progresja w znaczeniu rozwoju
umiejętności kompozytorskich wyznacza kierunek dla Soen i cieszę się ogromnie
będąc od dłuższej chwili pod wpływem czaru płynącego z tego urzekającego
albumu, że horyzont dostrzegają i z klasą bez ryzykownych
działań próbują go osiągać. Bo to płyta która w gatunku wyróżnia się pewnym
rodzajem dostojeństwa, a Soen z nikim się nie ścigając nie pragnie na siłę
przechodzić na kolejne poziomy strukturalnej komplikacji, zyskując na tym co w
dobrej muzyce najistotniejsze – na docieraniu do słuchacza poprzez emocje.
Muzyka pisana wewnętrzną potrzebą tworzenia tu dominuje, płynąca prosto z serca, co czuć w każdej sekundzie tej uroczej podróży. Pytanie sobie tylko zadaje
będąc nauczony doświadczeniem, biorąc pod uwagę fakt że te albumy, które szybko
sympatię zdobywają czasem równie prędko na zasadzie nadmiaru dobra, na jakiś czas na
margines muszą być odłożone. Na jak długo potencjału Lykaii wystarczy? Nie
wyobrażam teraz sobie by poczucie przesytu przyjemność korzystania z tego
wyjątkowo uzależniającego szwedzkiego daru zakłóciło.
P.S. Czekam teraz na emocje koncertowe - bilet na wrocławski gig już
nabyty. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz