Do „Maka” to ja nie chodzę, bo jest
mi nie po drodze. Problemem nie jest mój weganizm czy wegetarianizm, a zmysł
czysto estetyczny. Zwyczajnie nie lubię patrzeć na te zunifikowane postaci, w
mordę uprzejme, ze zautomatyzowanym posłuszeństwem wobec klienta. Nie jestem w
stanie zdzierżyć tych sztucznych uśmiechów przyklejonych do twarzy, ludzi
odzianych z godności, niczym małpy wystawionych na widok klienta i ogólnie całego
tego kolorowego plastiku wokół i na tacce. Natomiast biografie, czy inne quasi monografie wszelkiej maści od zawsze były mi po
drodze, zatem na film o postaciach związanych z początkami fast foodowego
giganta pójść musiałem, chociaż te wszystkie nazwiska z burgerowego imperium absolutnie
mi nieznane. Dodatkowym atutem filmu zdawał się Michael Keaton, który drugą
młodość na ekranach przeżywa i zdaje się przekonywać, że ten powrót sięga sporo
wyżej niż to, czym przed laty zasłyną. Tutaj żadnego zawodu nie zanotowałem, bo
w roli Ray’a Krocka odnalazł się wyśmienicie i rzeczywiście to on obok kilku
równie dobrych aktorów stanowi o ogólnie pozytywnym wrażeniu, jakie film na
mnie zrobił. Typowo amerykańska historia, sen amerykański spełniony, czyli od niemal
zera do dosłownie miliardera. Od zdesperowanego sprzedawcy szejkerów, który
trafia na żyłę złota i dzięki WYTRWAŁOŚCI i niestety, co w biznesie symptomatyczne,
bezwzględności, w wątpliwych etycznie okolicznościach zmienia mały rodzinny
interes w korporacyjnego potentata, trzęsąc w wieku przedemerytalnym całym
rynkiem. Zeżryj konkurencję zanim ona ciebie skonsumuje, złam umowy, bo one
jak serca, a ludzie przecież je łamią. Idź po całości, bez skrupułów, wpadając
w obsesję, stając się zawodową pijawką w bezlitosnym świecie interesów. Nagrodą
będzie fortuna i LEGENDA, którą twoja postać zostanie owiana, a koszty? Jakie
koszty? Z kasą jesteś do przodu, a ludzie, których po drodze zdeptałeś, jakoś
się pozbierają i odnajdą w nowych okolicznościach. Pomimo, że The Founder to
taka wdzięczna, nieskomplikowana w formie, nieprzekombinowana opowieść o kreacji, to jednak płynący z
niej morał jest niestety gorzki, mimo masy cukru w tej light coli. To tajemnica
upadku dobrej idei, na rzecz pogoni za pieniądzem i sławą. Kuluary zbudowania
nowego amerykańskiego kościoła, w którym miast gorliwego symbolicznego konsumowania
Chrystusa, wpierdala się wprost tłuste kotlety, budując wokół idealistyczny
mit. Jako historia, socjologiczny i biznesowy fenomen jest to fascynujące, lecz
niestety z za małą ilością ikry opowiedziane. Poprawnie i z momentami, z niezłym tempem, ale bez
permanentnego napięcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz