Moja miłość do królowych epoki kamienia bardzo spóźniona, zaledwie
od kilku lat systematycznie dojrzewająca. Poczynając od nagłej fascynacji,
zauroczenia intensywnego …Like Clockwork, przeobrażając się następnie w stabilne
uczucie i obejmując „niemal” całą już dyskografię. Wyjątki jednakże, w tej
wzruszającej historii są, i to aż dwa. Debiut, do którego zabieram się od
jakiegoś czasu, lecz podświadomość robi wszystko by to spotkanie odwlec
jeszcze. I podejrzewam, iż coś w tym sabotażu być musi, a podświadomości to
myślę ufać należy, niczym kumplom obytym w muzycznym temacie, gdy dyskografię
nieznanej zespołu polecają odkrywać w ściśle przykazanej, według tajemniczej
metody kolejności. Drugi to nadal niezgłębiona Era Vulgaris, kilka razy bez
sukcesu przez zmysł słuchu przepuszczona i wytężonej analizie intelektualnej
poddana. Zwyczajnie nie dotyka mnie ten krążek, jego magia obca, lub
obiektywnie on jej pozbawiony. Szczegółami w tej kwestii podzielę się w
odpowiedniej chwili, kiedy broń złożę i temat sobie ostatecznie odpuszczę, albo
przełom, którego akurat nie wieszcze nastąpi. Teraz to o trzecim albumie w
dyskografii Queens ma być i będzie. Moje spojrzenie na Songs for the Deaf z
racji odkrywania dyskografii od nienaturalnej strony, rzecz jasna odmienne od
tego, jakie posiadają fani od początku towarzyszący ewolucji stylu grupy.
Szczególnie, że jak już nadmieniłem kilka linijek wyżej dotychczasowa znajomość
materiałów sygnowanych tą uznaną marką, nadal względnie wybiórcza. Stąd daruję
sobie porównania z pozostałymi płytami, nie będę różnic i zbieżności wymieniał,
a skupię się tylko na doświadczeniach oraz odczuciach wprost z nastu pieśni dla
głuchych płynących i niekonwencjonalnie opiszę subiektywne doznania z tej
ekscytującej przygody wyniesione. Nie było łatwo wgryźć się tak z biegu w te
niby chwytliwe kompozycje, ale to cecha immanentna ogólnie wszystkich
dotychczas poznanych długograjów amerykańskiej formacji. Bowiem Królowe mają w
zwyczaju melodyjność oblekać nie tylko szorstkim brzmieniem i jazgotliwie
świdrującymi gitarami nerwy podrażniać, ale i w obrębie numerów łamać rockowe
schematy, ewentualnie korzystając z bogatej rock’n’rollowej spuścizny i
własnego obfitego doświadczenia tłoczyć do struktury masę motywów pobocznych - nie mylić z marginalnymi. To cecha dla wielu zaporowa, bo aby docenić
aranżacyjne mistrzostwo i wyjątkową muzyczną wyobraźnię, inaczej by z tego
plonu wysokiej klasy mąka była, należy przemielić to oporne, twarde ziarno,
pełne skumulowanej wartości odżywczej, co najmniej kilkunastokrotnie. Wtedy
uzyskana baza staje się w miarę jednolita, przez co podczas konsumpcji nie ma
obaw, że coś pomiędzy trójki, a czwórki wlezie i będzie uwierać, właściwą kosztowanie zaburzając. Zatem cierpliwością trzeba się wykazać, a nagrodą
produkt jakościowo z półki najwyższej i cholerna satysfakcja, że osobisty upór
tak szerokie doznania estetyczne i smakowe zapewnił. Ja przynajmniej stosując
powyżej opisaną procedurę do niezwykle esencjonalnego bukietu smaków dotarłem i
teraz w przypływie megalomani mogę nazywać siebie koneserem wyrafinowanych
rockowych dźwięków. Bo tak to już jest z materią wymagającą, że jak już ją
należycie zgłębimy to ona nas na wyższy poziom mentalny wystrzeliwuje i jakoś
wtedy czujemy się lepsi, bo z szerszymi horyzontami. :)
P.S. Jeśli
spodziewaliście się większej ilości konkretów, a nie spodziewaliście się quasi
pamiętniczka, to znaczy, że pierwszy raz coś mojego czytacie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz