Richard Curtis jak dotąd, nie do
końca ze swoim dorobkiem w postaci licznych scenariuszy, jakoś wybitnie mi się kojarzył. Jego
specyficzna angielska flegma, czasem nawet pretensjonalność, a przede wszystkim
trudne do zrozumienia z samczego punktu widzenia skierowanie własnej twórczości
na komedie o romantycznym charakterze, ogólnie odpychało. Odbijało mi się tym
słodkawym posmakiem, pomimo, iż specyfika filmów jego zupełnie inna niż ta o
szczeniackim, nastoletnim postrzeganiu procesu chemicznego miłością nazywanego. Chociaż pewna doza często niebanalnego poczucia humoru oraz osobliwe postaci, jakie
bohaterami drugoplanowymi w tle opowieści jego egzystujące walorem
niezaprzeczalnym. Summa summarum jednak efekt sprowadzał się do tego, że to co
obejrzałem nigdy głęboko w pamięć moją nie zapadało – innymi słowy przelatywało
bez echa większego. Do dnia, kiedy to z polecenia znajomego ale i rekomendacji
jednego z popularniejszym programów telewizyjnych o kinie traktującego,
obejrzałem kapitalny film w jego reżyserii, na podstawie autorskiego scenariusza, w jednym słowie - o
szczęściu! Nie mam na myśli tu znaczenia określenia powyższego do farta
zwyczajnego sprowadzonego. Szczęście w ujęciu tutaj najbardziej archetypicznym,
sprowadzającym się do synonimu wyrażenia spełnienie. Nieco naiwna to opowieść,
ale właśnie w tym zabiegu tkwi najistotniejsza zaleta jego. Sprowadza się ona
do ukazania coraz rzadziej w pierwotnym rozumieniu spostrzeganej miłości czy
owocu jej, jaką rodzina. Poszukując w życiu szczęścia sprowadzamy jego sedno do
zaspokajania wyłącznie własnych potrzeb w postaci kariery zawodowej jak i
wszelkich hedonistycznych zachcianek. Taka strategia coraz częściej przez
współczesnych obierana na margines sprowadza sens człowieczeństwa. Podejmowane
przez nas decyzje nie zawsze tymi najlepszymi, a szansa na ich zmianę niesprowadzona
do futurystycznej podróży w czasie. Każdy nowy dzień daje nam szanse na
wprowadzenie zmian, na odnalezienie sensu istnienia czy najzwyczajniej otwarciu
się na to, co w każdej przeżywanej chwili najbardziej wartościowe. Nasze
doświadczenie jakie wynikiem doznań przez pryzmat refleksji i optymistycznej
natury wieść może ku efektywniejszemu zagospodarowaniu lat, które nam jeszcze
pozostały. Jeśli tylko na to pozwolimy! ;)
Wiem, niemal jak kapłan czy pastor z ambony przemawiający zabrzmiałem, jednak
bez obaw nie zamierzam przywdziać szat charakterystycznych i na drogę prawdy
zagubionych kierować. Taki ton podniosły jedynie wynikiem dojrzałej percepcji
otaczającej rzeczywistości, w pewien sposób przez omawiany obraz
zainspirowanej. W pewien znaczy taki, co o pewnych oczywistościach przypomina,
by w pogoni za iluzją wygodnego życia czy w ferworze codzienności o istocie
BYCIA nie zapominać. Porzucam na koniec zatem ton tak prostacko z kazaniem się
kojarzący i odnosząc się do oceny Czasu na miłość, przez pryzmat powyższego
tytułu uwagę zwrócę na sposób, jaki Richard Curtis taką zmianę stereotypowego
spostrzegania swojej twórczości u mnie uzyskał. Wykorzystał tak naprawdę
wszelkie szablonowe dla niego chwyty, jednako przesłanie jakie pozostawił
bardzo daleko od tych wcześniejszych pierdół zakotwiczone. Ono tak dojrzałe i
do refleksji skłaniające, iż myślę, że na długo w mojej świadomości pozostanie.
Powiem więcej, może nawet ono trwałe piętno odciśnie na moim przyszłym
istnieniu. Wyborne kino, takie co w lekkiej formie wielowarstwową, przemyślaną
i dojrzałą opowieść snuje. Polecam tym, co na takie spojrzenie już gotowi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz